Dział ogłoszeń drobnych

Na blogu raczej cisza, co poradzić, wen wie swoje... Cóż, stale można mnie znaleźć bredzącą tutaj -> http://twitter.com/Hadrianka

Swoją drogą Twitter fajna sprawa. Polecam :)

sobota, 19 stycznia 2008

Sekai-no Owari/Raj, który stał się piekłem

Wrzucam, na prośbę wodza. Mimo, że w trzech częściach, należy czytać jednym tchem. I nie zniechęcać się po pierwszej, bo potem styl zupełnie się zmienia ;).
      __________________
      
      Ludziom, którzy byli kimś wielkim i ważnym dla innych, a którzy odeszli już z tego świata. Bardzo bym chciała znaleźć się kiedyś w miejscu, w którym snują się „tacy różowowłosi faceci z żółtymi gitarami w czerwone serduszka”
      
      
      I'M FRANTIC IN YOUR SOOTHING ARMS
      I CAN NOT SLEEP IN THIS DOWN FILLED WORLD
      I'VE FOUND SAFETY IN THIS LONELINESS
      BUT I CAN NOT STAND IT ANYMORE
       
      CROSS MY HEART HOPE NOT TO DIE
      SWALLOW EVIL, RIDE THE SKY
      LOSE MYSELF IN A CROWDED ROOM
      YOU FOOL, YOU FOOL, IT WILL BE HERE SOON
      Metallica “The Unnamed Feeling”
      
      Sekai-no Owari/Raj, który stał się piekłem
      

      Sekai-no Owari
      Aria
      To jest historia Haru. Tego, kim był i co przyszło po nim. Posłuchajcie jak zyskać wszystko jednocześnie wszystko tracąc.
      
      Klif
      Ten pomysł, ta idea, ten jego Sekai-no Owari, o którym, gdy raz się doń przyznał mówił bezustannie, to żyło w nim i tak naprawdę Haru nie miał takich planów na przyszłość jak my. Ja chciałem iść na nanotechnologię, Świr, nasz perkusista, na akustykę, a Żydu, psychotyczny wokal, oczywiście na ekonomię. Haru natomiast, gdy tylko skompletował zespół absolutnie zapomniał o nauce. Jestem gitarzystą, będę sławnym gitarzystą, mówił i to była akurat jedna z bardziej zrozumiałych jego wypowiedzi. Często mówił wierszem, białym, ale wierszem, lub dziwnie intonował i dzielił wypowiedź niezależnie od interpunkcji. W chwilach natchnienia bredził zupełnie, co na początku nas przerażało, ale potem zdążyliśmy się przyzwyczaić.
      Poznaliśmy się wszyscy w liceum. Jakimś cudem trafiliśmy do jednej klasy. Pierwszego dnia nikt nie rzucał się w oczy. Natomiast drugiego jeden z uczniów miał fioletowe włosy. Były długie gdzieś do ramion, pocieniowane, proste i nastroszone. Chłopak był średniego wzrostu, miał brązowe tęczówki z szarą obwódką. Od razu, nawet nie ze względu na włosy, rzucał się w oczy. Czuło się jego wyższość. To, co widniało na jego twarzy nie było jakąś prymitywną pogardą. O nie, to było głębokie przekonanie, że jest od nas wszystkich lepszy. To był właśnie Haru.
      Tak jak wszyscy inni zawierali znajomości, tak on od razu stanął na boku i czuło się, że nawet do głowy by mu nie przyszło podejść do kogoś i się przedstawić. Usiadł na parapecie z książką w ręce – pamiętam jak dziś – to był „Narcyz i Złotousty” Hessego, bo i później wyrzekał na nią strasznie, że choć dobrze napisana, to chwali ten styl życia, jakiego on, Haru, szczerze nienawidzi.
      Czując dystans, jaki wokół siebie wytworzył nikt nie zagadywał go i pozawalano mu w samotności siadać w ostatniej ławce pod oknem. Ja z kolei zawarłem kilka znajomości, ale wszystkie były powierzchowne, a do osób, które naprawdę mnie zainteresowały, owego tajemniczego chłopaka z książką i fioletowymi włosami, z którym nikt jeszcze nie rozmawiał, wysokiego, kościstego kolesia, który sam kazał do siebie mówić Żydu i smukłego i wiecznie maniacko uśmiechniętego Świra nie odważyłem się podejść. Podejrzewałem, że pierwszy by mnie nawet nie zauważył, drugi przepędził ostrym słowem, a trzeci wybił kilka zębów, bo czuło się od niego z trudem powstrzymywaną siłę.
      Któregoś dnia jednak zauważyłem, że fioletowy coś zawzięcie pisze. W pierwszych dniach w nowej szkole zawsze odrabia się zadania domowe – dopiero później poznaje się nauczycieli na tyle, by móc pozwolić sobie na okresowe, lub zupełne odpuszczenie zaddomów. Tknięty nagłym niepokojem – znam swoje szczęście – pytają mnie tylko wtedy, gdy nic, ale to absolutnie nic nie umiem, podszedłem do niego i wykrztusiłem:
      - E… Sorry, ale było coś-
      - Czekajczekajczekajczekajchwilachwilachwila – przerwał mi natychmiast i wrócił do gorączkowego pisania. Po chwili skończył i spojrzał na mnie nieco nieobecnym wzrokiem. – Co?
      - E… No pisałeś coś i-
      - Wiersz.
      - A-aha – wyznanie było nieco dziwne – nieczęsto spotyka się świeżo upieczonego licealistę pisującego na przerwach wiersze.
      - Choć właściwie wyszedł mi jakiś tekst. Ale chciałeś coś…?
      - To znaczy…myślałem, że odrabiasz jakiś zadanie, o którym nic nie wiem i…Tak w ogóle, to jestem Klif – wyciągnąłem do niego rękę.
      - Haru – uścisnął ją.
      Tak właśnie poznałem Haru. Klasa od tamtej pory patrzyła na mnie z niejakim podziwem – byłem pierwszym, i przez dłuższy czas jedynym, który odważył się podejść do dziwaka.
      Później, jako, że ławki były trzy- i czteroosobowe dosiadł się do nas Żydu. Jak zapewniał Żydem nie jest, a przezwisko zyskał już w gimcu, jako że wszystko rozpatrywał pod kątem biznesu. Swój najnowszy biznes planował na zasadzie „ile trzeba będzie stracić, żeby móc zarobić”. Nie zastanawiał się więc, co będzie robił, ale ile zainwestuje i ile zyska. Prowadził nieustannie skomplikowane obliczenia, w których uwzględniał kursy walut, indeksy giełdowe i inne czynniki. Potrafił w pamięci potęgować trzycyfrowe liczby, ale zagadnienie funkcji stanowiło dlań problem nierozwiązywalny.
      Żydu poznał nas ze Świrem i tak zawiązała się paczka, która wkrótce przerodziła się w kapelę, w ten wymarzony przez Haru Sekai-no Owari. Niekwestionowanym szefem tejże grupy był Haru. Zapatrzeni byliśmy weń jak w obrazek. Tak silnie oddziaływał na ludzi, że zostałby doskonałym guru jakiejś sekty.
      Haru miał problemy z nauką. Wszystko, co nie było muzyką albo dobrą książką nudziło go śmiertelnie. Nie wiedział, co to zapał i ambicja. A mimo to był piekielnie zawistny. Gdy tylko któryś z nas dostał lepszą ocenę patrzył na nas tak nienawistnie, że w pierwszych chwilach baliśmy się go. Żydu określił to mianem „Spojrzenia HnŻ” (Spojrzenie Hitlerowiec na Żyda). Każdego, kto odważył się być lepszym od niego szczerze nienawidził.
      Poza tym Haru był najbardziej humorzastym stworzeniem na świecie. Miewał ataki furii, wtedy był zdolny nas wszystkich pozabijać, a nienawistne mu przedmioty (podręczniki rzecz jasna, jedyne książki, jakie był w stanie zniszczyć) fruwały po całym pokoju, drzwiami trzaskał tak silnie, że nie raz baliśmy się, że wyrwie je razem z futryną, a blachy naszego garażu były surrealistycznie wręcz powyginanie. Równie często wpadł w histerię bądź depresję.
      Czasami z kolei potrafił zachowywać się zupełnie jak dziecko i uporczywym „ja chcę” wymuszać na nas spełnianie najabsurdalniejszych nawet próśb. Najczęstszą było „kup mi lizaka”, jako że Haru był od lizaków wręcz uzależniony. Nie raz, nie dwa dostałem po mordzie za to, że lizak był nie taki, choć on oczywiście nie sprecyzował, o jaki mu chodzi. Musiałem dojść do tego metodą prób i błędów, a kobieta w pobliskim spożywczaku dziwnie na mnie patrzyła, kiedy kilka razy wracałem z coraz bardziej obolałą miną, rozcierając coraz większy siniak na twarzy.
      Zresztą z Haru było tak ze wszystkim – nigdy nie mówił, o co chodzi, a my mieliśmy się domyślać. Nasze niepowodzenia kwitował scenami wściekłości. A mimo to uwielbialiśmy go bezgranicznie i bez słowa skargi znosiliśmy wszystkie jego humory.
      Gdy założył Sekai-no Owari wiedzieliśmy, że jeżeli ktoś stanie się sławny to zespół i on. Musieliśmy, nie bez goryczy, przyznać, że zawsze pozostaniemy „tym, co śpiewa”, „jakmutam na basie” i „tym-no-wiedziałem perkusistą”. Ale w końcu my graliśmy dla rozrywki, a dla niego to było całe życie. Zaniedbywał szkołę, więc nie miał już innego wyjścia, jak zostać sławnym muzykiem. Nie było popołudnia, kiedy on nie miał czasu na próbę, podczas gdy my kuliśmy zagryzając wargi i dopingując się herbatkami z niemal śmiertelnymi dawkami kofeiny, które polecił nam wiecznie śpiący Haru – on jak nie grał, to czytał, a jak nie czytał, to spał.
      Jakoś tak na początku formowania się kapeli Żydu zapytał, jak my znajdziemy czas, przecież non stop musimy kuć (jak górnicy – porównania, skróty i nazwy wymyślane przez Żyda biły wszelkie rekordy hardkorowości). Wtedy Haru odpowiedział:
      - Tym się właśnie ode mnie różnicie. Bo życie, to są dwie drabiny – jedna to wiedza, nauka, życie, szczęście, a druga to Sztuka. Te drabiny stoją blisko siebie, choć prowadzą w dwóch różnych kierunkach. Wy nie weszliście jeszcze zbyt wysoko tak, że możecie stać na obu jednocześnie. Ja wspinałem się szybciej i musiałem wybrać. Zostałem artystą.
      Dokładnie tak było. On artysta, my rzemieślnicy. Podczas, gdy my graliśmy lub śpiewaliśmy, gdy my wydobywaliśmy dźwięk za pomocą rąk, palców, strun głosowych u Haru wszystko wychodziło prosto z duszy, ciało nie miało nic do gadania.
      Niektóre nasze teksty pisał Żydu. Siadał wtedy na kanapie, albo rozwalał się w fotelu, szczególnie upodobał sobie ten w moim pokoju, który jest właściwie wielką poduszką i akurat nadaje się do tego, by się w nim rozwalić, i z notesem w ręce, przygryzając długopis szukał odpowiednich słów, rymów i rytmu. Haru natomiast w nagłej chwili natchnienia, najczęściej podczas słuchania muzyki, dopadał najbliższego skrawka papieru i pisał. Teksty Żyda są bardziej przemyślane, ale za to, to, co tworzył Haru było prawdziwą Sztuką.
      Z każdym dniem nasze uwielbienie dla Haru rosło. Szczególnie po tym, jak założył Sekai-no Owari. Wcześniej było różnie. Mimo, iż każdy, kto z nim rozmawiał musiał uznać go za inteligentnego – może dlatego, że przeczytał masę książek i na prawo i lewo rzucał oryginalnymi tytułami oraz cytował Monthy Pythona w oryginale nie gorzej od niejednego Brytyjczyka (na tym jednak kończyły się jego umiejętności lingwistyczne, poza akcentem nie był wstanie nic sobie przyswoić) – jego oceny pozostawiały wiele do życzenia. Jechał na trójach i dwójach lepsze stopnie miał tylko z tych przedmiotów, do których z wysiłkiem coś wykuł, albo przysiadł i zrobił ściągę. Nie przyzwyczajony do nauki, gdyż w gimcu wszystko przychodziło mu z nonszalancką łatwością, sprawdziany pisał z marszu, a do podręczników w ogóle nie zaglądał, w liceum, wśród kujonów i z pod kujonów ułożonym programem nie miał szans. Było z nim wtedy bardzo źle, gdyż matka chyba uparła się doprowadzić go do samobójstwa i, Żydu ze Świrem świadkami, że była tego bliska. Ileż razy wypłakiwał mi się w ramię, ileż razy udowadniał mi, że jest idiotą, tak, jak ona jemu udowadniała. Bo, mimo iż miał ją za miernotę, to nie potrafił się od niej wyzwolić, taki mu swój autorytet wpoiła, te blizny na ramieniu dowodem.
      Szczęściem miał tę gitarę, na którą też pieniądze znalazł nie wiem, jak, bo o kieszonkowym nie miał co marzyć, a do pracy to on się wybitnie nie nadawał, a potem założył Sekai-no Owari, by wieszczyć koniec świata i zmienił się zupełnie – kiedy matka zaczynała pyszczyć przychodził do mnie, dzwoniliśmy po Żyda i Świra i unikając kanarów jechaliśmy Poza Świat.
      Wynajmowaliśmy go razem, to znaczy: ja, Żydu i Świr, bo Haru był zbyt biedny. Widzelismy jak mu z tym źle, bo był człowiekiem wprost stworzonym do życia w niezobowiązującym luksusie. Miał też w sobie coś z kobiety – wręcz uwielbiał wszelkie drobne prezenty i upominki, a najłatwiej był zdobyć jego przychylność prawiąc mu komplemeny. Kiedy niejako „wprowadziliśmy” się do naszego garażu, to znaczy przywieźliśmy sprzęt oraz zaiwanioną z piwnicy w moim bloku szafkę, ułożyliśmy na niej nowy blok w kratkę a w niej zeszyty w pięciolinie, na które poszło niemal całe moje kieszonkowe, Haru stanął w otwartych drzwiach, tyłem do nas i wskazując przed siebie wygłosił:
      - To jest świat. Świat, który przysięgaliśmy zniszczyć. To miejsce niniejszym wyrywam z tego świata, którego koniec jest tak bliskim – odwrócił się do nas. – Witajcie Poza Światem.
      Od tamtej pory, z każda chwilą był dla nas coraz ważniejszy – potrafił wyrzec się dla swej Sztuki niemal wszystkiego. Ile dla mnie znaczy przekonałem się przypadkiem, kiedy ktoś kiedyś niepochlebnie się o nim wypowiedział, a ja dałem mu w ryj. Ja! Najspokojniejszy facet na świecie!
      Nie darmo przecież nazywają mnie Klifem. Przezwisko wzięło się oczywiście od Clifa Burtona. „Klifem” nazwał mnie kiedyś ojciec i tak już zostało. Zresztą – gram na basie, a Clif to mój absolutny idol. W moim pokoju wszystkie ściany są oblepione plakatami basisty Metallicy. Nie wiem, czy wiecie, jak Burton wyglądał – to był taki wysoki facet, lekko zgarbiony, o smutnym łagodnym uśmiechu. Mój kumpel, Monika, powiedziała, że Clif nie był przystojny, ale za to musiał być niesamowicie sympatyczny (albo non stop zjarany, ale to już złośliwy komentarz Haru). I ja też, według niej taki jestem. Nie ulega wątpliwości, że mam podobny uśmiech. Jestem również bardzo spokojny i trzeba się bardzo postarać, żeby mnie zdenerwować. A gdy tylko tamten koleś powiedział złe słowo na Haru rzuciłem się na niego z pięściami.
      Miał na nas tak wielki wpływ i tak silny autorytet, że podejrzewam, że gdyby kazał mi zabić młodszą siostrę zrobiłbym to bez wahania, że o wyrzutach sumienia nie wspomnę. Gdyby kazał kraść kradłbym, gdyby kazał gwałcić, gwałciłbym. Pewnie gdyby kazał mi spalić wszystkie plakaty z Clifem zrobiłbym to. Na szczęście jemu wystarczała świadomość, że może to zrobić. Światu chciał udowodnić, że jest świetnym gitarzystą. Dla niego nie istniało jakieś granie u wujka na imieninach, czy u cioci na ślubie. On miał jasno wyznaczone cele, konkretne stadiony, konkretne zespoły jako suporty. On chciał być sławny, on wierzył, że sławny będzie, on nie przyjmował do wiadomości, że może nikt nie zwróci na nas uwagi – przecież on był wielki, przecież on był najlepszy, przecież żył tylko jeden człowiek lepiej grający na gitarze niż on, jego idol.
      Wszystko co robił Haru, za wyjątkiem niezachwianej wiary w sukces, miało charakter napadowy. Miewał napady złości i agresji, dobrego humoru i depresji, zgryźliwosci i chamstwa. Ekscentryzm w wyglądzie też objawiał się u niego od czasu do czasu. Wkrótce po tym, jak go poznałem, zmył fiolet i ukazał czuprynę brązową. Nie był to jednak taki bury, nijaki brąz jak ten, którym obdarzyła natura mnie. Jego włosy w słońcu mieniły się złotem i miały taki charakterystyczny matowy połysk. Czasami nachodziło go też jakieś szaleństwo co do ubioru. Wrzucał wtedy na dno szafy wszystkie w miarę porządne ubrania i wyciągał swoje „najlepsze ciuchy”. Były to przeważnie stare, wytarte do białości jeansy i zdecydowanie pamiętające lepsze czasy czarne t-shirty. Gdy tylko zakładał to na siebie widać było, jak się odradza, jak nabiera sił, bywał wtedy pełen energii, grał szaleńcze solówki tak długo dopóki ze zmęczenia nie padał na ziemię i nie musieliśmy go cucić herbatkami. Wtedy był zdolny do najbardziej szalonych czynów i nic ani nikt nie mógł go powstrzymać. Kradł jabłka ze straganów, dla samego faktu kradzieży, pomagał staruszkom przejść przez jezdnię i kawałkiem gwoździa rysował karoserie dresowozów. Jakimś cudem nigdy nikt go na tym nie złapał. Wtedy nagle stawał się fanem adrenaliny i był w stanie napyskować każdemu, tracił wtedy resztki szacunku dla „porządnych ludzi” i ofukując moherowe berety i gospodynie domowe oddawał żulom ostatnie pieniądze.
      Pamiętam, że na początku wszystkie teksty, jakie nam przynosił (zdecydowanie nie było to wszystko, co pisał, większość lądowała na necie, a my jak chcieliśmy, mogliśmy ja znaleźć, ale on sam nic nam na oczy nie pokazywał) dotyczyły nienawiści, wojny i zabijania w imię ideałów. O ideałach też było dużo, jeszcze więcej niż zazwyczaj nam mówił. Kiedyś Żydu zapytał go, czemu nie napisze jakiegoś lovesonga, to też mogłoby wyjść ciekawie. Haru odpowiedział mu na to, że nie pisze o rzeczach, na których się nie zna. Przyjęliśmy to wyjaśnienie, bo niewiele było rzeczy, o których Haru mówił gorzej niż o miłości. Jeśli był nie w humorze, to bzdurzące coś o miłości czternastolatki mogły dostać niezły opieprz.
      Aż któregoś dnia przyniósł coś, co skłoniło nas do wnikliwej obserwacji, na którą z dziewczyn Haru patrzy najczęściej. Zapierał się oczywiście, że to nie tak i że to jakaś książka skłoniła go do napisania takiej rzeczy, ale kumple z kapeli to nie idioci i w przeciągu tygodnia wytropiliśmy, o kogo chodzi. Otóż, jak podejrzewał Świr obiekt musiał być czynnikiem nowym i bez problemów wykryliśmy, że magnetycznie na spojrzenie Haru działa nowa, którą przenieśli z innego miasta, a która trafiła do naszej klasy (biedaczka, gorzej już chyba być nie mogło). Znaliśmy już wtedy Haru na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że on nic nie zrobi i „w swego serca skrytości, będzie cierpiał z miłości” wyżywając się na nas oczywiście. Jako, że żaden z nas nie jest masochistą postanowiliśmy działać.
      Okazja nadarzyła się dość szybko, gdyż za gadanie kobieta od matmy przesadziła mnie o rzeczonej dziewczyny (w liceum, aa… dno). Na imię miała Arleta, co, moim zdaniem doskonale pasowało do Hadriana (tak, to jest pełne imię Haru… nie komentujcie…). Gdy tylko obok niej usiadłem podsunęła mi kartkę
      Ależ wy tępaki jesteście, nie lepiej pisać, zamiast gadać? ;P
      Mądrala się znalazła ;) – odpisałem.
      Korespondowaliśmy tak całą lekcję, tematu Haru taktownie nie poruszając.
      Następnego dnia ona powiedziała cześć mnie, ja powiedziałem cześć jej, ona powiedziała cześć Haru, a on coś odburknął, bo niczego tak się nie wstydził, jak tego, że ktoś może wiedzieć, co on czuje.
      - No dalej, uśmiechnij się, przywitaj się ładnie z koleżanką… - szturchnąłem go.
      Pokazał zęby, wciąż z miną śmiertelnie ponurą.
      - Murek trochę dzisiaj nie w humorze – pogłaskałem go po głowie. Nie znosił, kiedy to robiłem, nie znosił też tego, że byłem od niego wyższy i ogólnie większy.
      - Zostaw mnie w spokoju! – Warknął.
      - No, już, już dobrze, wiemy, że cię natchnienie opuściło, nie-
      - Nic mnie nie opuściło! Czep się tramwaja!
      Arleta roześmiała się wariacko:
      - Nie myśleliście kiedyś o założeniu kabaretu? – Zapytała
      Ledwo powstrzymałem Haru, bo byłby jej wydrapał oczy.
      - Wszystko, co robi Haru jest śmiertelnie poważne – oznajmiłem.
      - Dajcie mi nóż, to ci pokażę, jak bardzo śmiertelnie! – Miotał się w moim uścisku.
      - Murek…
      - Jeszcze raz nazwiesz mnie Murkiem, to ci urwę– spojrzał na dziewczynę i dokończył zupełnie innym tonem – głowę.
      Arleta wciąż się śmiała:
      - Murek? To od Wału Hadriana, tak?
      - Tak – burknął Haru. – I NIE ZNOSZĘ, KIEDY KTOŚ TAK DO MNIE MÓWI!!! – Wrzasnął. On to tak miał – jak nie wiedział, co powiedzieć, to chociaż wrzasnął.
      Uspokoił się na tyle, że mogłem go puścić.
      - A ciebie to i tak zamorduję – warknął w moją stronę.
      - A gdzie wtedy znajdziesz drugiego takiego basistę jak ja?
      - A kto powiedział, że będę chciał drugiego takiego dziada jak ty?
      - Macie jakąś kapelę? – Zainteresowała się Arleta.
      - Tak. Sekai-no Owari. – Gdy tylko rozmowa schodziła na Sekai Haru aż rósł w oczach.
      - Koniec Świata?
      - Znasz japoński?! – W jego oczach zalśniło coś takiego, jak wtedy, kiedy prawiło mu się komplementy.
      - Trochę… - uśmiechnęła się skromnie.
      - Tylko się nie śliń – rzuciłem do Haru. Dostałem łokciem w brzuch.
      - ZAMKNIJ SIĘ!!!!
      - Ale cię dzisiaj wzięło na te wrzaski…
      Oczy Haru zwęziły się do wielości małych szparek. Właśnie wytknąłem mu, że nie wie, co powiedzieć. Przyznałem się, że wiem, co on ma do Arlety.
      - Połamię ci gitarę – syknął wściekle.
      - A jaką gracie muzykę?
      - Metal, taki trochę j-rockujący.
      - Brzmi świetnie.
      - Nie, dziecino, to brzmi genialnie, a to z jednego powodu…- Haru był w swoim żywiole. Uśmiechnął się z wyższością.
      - To znaczy?
      - To ja tam gram na elektryku.
      - Można się było domyślić – uśmiechnęła się.
      - Czego? – Haru był jak zwykle podejrzliwy.
      - Że to ty tam jesteś gwiazdą.
      Och, ta dziewczyna wiedziała, jak trafić do jego serca! Wystarczyłoby, że ktoś, na kogo nigdy nie zwróciłby uwagi, powtarzałby mu miłe rzeczy kilka razy dziennie, a stałby się jego ulubieńcem.
      Jednak Haru wciąż nie robił nic, żeby jakoś Arletę poderwać, czy chociaż się z nią zaprzyjaźnić. Kiedy podchodziła do nas na przerwach, owszem mówił najwięcej, ale to dlatego, że był gadatliwy. Czasami gadał z sensem, a czasami totalnie bredził, ale ona i tak zawsze go wysłuchiwała i nawet wtrącała coś do jego wypowiedzi. Za każdym razem, kiedy widziałem ich razem porażało mnie wręcz, jako oni do siebie pasowali. Podobnie akcentowali słowa, podobnie budowali zdania, czytali te same książki, oglądali te same filmy, słuchali tej samej muzyki. Wkrótce zaczęli rozumieć się w pół słowa, a mimo to Haru nie zrobił nic, żeby się do niej zbliżyć. Wciąż traktował ją jak koleżankę kumpla.
      Ta jego chorobliwa powściągliwość, ten strach przed przyznaniem się do uczuć sprawiały, że po prostu nie potrafił nic z siebie wykrztusić, gdy rozmowa schodziła na takie tematy. Czasami, po próbie gadaliśmy z chłopakami o uczuciach, dziewczynie Świra (a to dopiero były historie, był przy niej jak granat przy bombie atomowej, tak gwałtowanej, silnej i niezależnej kobiety, to nigdy nie widziałem, ten wiecznie nabuzowany Świr, wydawał się nam przy niej łagodny jak gołąbek, a nigdy się nie hamował), czy przysłuchiwaliśmy się narzekaniom Żyda na matkę, która nie akceptowała tego, że kiedy do niego ktoś dzwonił zawsze pytał się „czy jest Żydu?”, Haru wtedy wychodził lub zajmował się swoimi sprawami, a zagadnięty coś odburkiwał.
      Było wczesnowiosenne popołudnie. Za oknem ulewa wygoniła z ulicy niemal wszystkich przechodniów, ostatni przykrywając głowy czymkolwiek spieszyli do domów. Nagle w ciszę deszczowego popołudnia wdarł się ostry dźwięk dzwonka do drzwi.
      Nie zwróciłem na niego uwagi, gdyż Świr i Żydu zawsze zapowiadają się telefonicznie, a Haru miał własne klucze (o czym moi rodziciele nic nie wiedzą). Po chwili jednak siostra zapukała do drzwi i nie czekając na pozwolenie zajrzała. Uśmiechnęła się dziwnie i jeszcze dziwniejszym głosem powiedziała:
      - Masz gościa.
      - No to weź go wpuść – wzruszyłem ramionami.
      Do pokoju weszła nieco ociekająca Arleta. Z trudem powstrzymałem szczękę od opadnięcia.
      - Wiesz… przechodziłam obok, a tak się rozpadało, że pomyślałam, że może chwilkę u ciebie zaczekam, aż przestanie tak mocno padać… mam nadzieję, że nie przeszkadzam – rozejrzała się po pokoju, jakby szukała półnagiej dziewczyny. Nikogo takiego nie znalazła, więc chyba się uspokoiła.
      - Co…? Nie, nie, skąd.
      Boże, myślałem, jeśli ta dziewczyna pomyślała, że ja coś do niej… Haru mnie zamorduje! Z zimną krwią!
      - Proszę siadaj gdzieś – machnąłem ręką.
      Wybrała oczywiście fotel, a raczej poduchę, bo to nawet kształtu fotelowego nie ma.
      - Ładny masz pokój. I jaki porządek! U mnie, to wszystko albo leży na biurku, albo na tapczanie, w zależności. I to naprawdę są stosy wszelakiego dobra i jeszcze większej ilości śmieci – uśmiechnęła się. – A na krześle, to mam naprawdę tony ubrań, bo nigdy nie chce mi się niczego chować do szafy. Nie wiem, kto wymyślił, że kobiety są porządniejsze od facetów, bo wszyscy moi znajomi – faceci mają w pokojach niesamowity prządek.
      - To na pewno nie byłaś u Haru.
      - Nie…
      - Ten człowiek, to chodzący bałagan, chaos i destrukcja. W porządku to on utrzymuje tylko książki, nie mylić z podręcznikami, i swoje najtajniejsze zapiski. Tylko dzięki temu, że od czasu do czasu matka zetrze tam kurze, albo pozamiata do jego pokoju da się w ogóle wejść.
      - Demonizujesz.      
      - Nie demonizuję, tak jest! Nawiedź go kiedyś to się przekonasz, pod warunkiem, że będzie w dobrym humorze i cię w ogóle przepuści przez drzwi…
      - Przesadzasz… - Rozejrzała się po ścianach. – Hmm… Clif Burton… Klasyka.
      Usłyszałem wściekły zgrzyt klucza w zamku. W taki sposób mógł wchodzić tylko jeden człowiek. Spojrzałem na siedzącą w fotelu Arletę i zrobiło mi się słabo. On mnie zamorduje!!!
      Słychać buło szuranie butów, szczęk kluczy, powtórnie zamykany zamek i do pokoju wszedł Haru. W ręce trzymał goździk. Czerwony.
      - Zobacz, co znalazłem – Zaczął bez powitania. Znalazł, aha. To znaczy może i znalazł, ale jak go znałem równie dobrze mógł go ukraść.– Wziąłem go, bo krople tak niesamowicie na nim wyglądają, nie sadzisz? Wysmarowałem nawet opis, jak dopracuję, to ci pokażę, słuchaj, mógłbyś znaleźć jakiś wazon, co? Nie mogę go przecież tak non stop trzymać w ręce. Cholera, przemokłem, bo, wybiegłem z chaty i wziąłem tylko tą lekką kurtkę, no a szit oczywiście nie wie, co to znaczy nieprzemakalność. Potrzymaj no tego kwiata, nie tak, uważaj, to delikatne jest – wciąż mówiąc ściągnął faktycznie przemoczony podkoszulek. Strącił przy tym większość z kropel, które miał na włosach i brodzie, którą zapuszczał nikt nie wiedział dlaczego i on pewnie też nie. Prawdopodobnie najzwyczajniej nie chciało mu się golić.
      Oddałem mu kwiat i poszedłem do salonu po jakiś wazon. A potem przypomniałem sobie o Arlecie. Haru swoim zwyczajem ściągnął na siebie całą uwagę. Zamorduje mnie!
      Gdy wróciłem niosąc dość ciężki wazon z rżniętego szkła zastałem go stojącego nieruchomo przed fotelem. Z nagą piersią, trzymał goździka na wysokości serca i bez słowa wpatrywał się w Arletę. Biedna dziewczyna nie miała pojęcia, co powiedzieć. Ja zresztą też. Haru pewnie właśnie zastanawiał się, jak zabić nas oboje.
      - Ekhem… Mam zadzwonić po Świra i Żyda?
      Spojrzał na mnie:
      - Przecież masz gościa.
      - No… hmm… tak… nie patrz tak na mnie!
      Bez słowa podszedł do mnie i zabrał mi z ręki wazon. Włożył do niego goździk i odstawił na niski stolik ze szklanym blatem. Potem poszedł do kąta, gdzie stały moje gitary – klasyk, bas i elektryk. Złapał ta ostatnią i podłączył do wzmacniacza.
      Zagrał coś nowego. Wściekła solówkę, najwyraźniej jego najnowsze dzieło. Po trochu był wściekły, ale po trosze się popisywał. To nawet lepiej. Pod koniec jednak zagrał tak wariackie przejście, że zapytałem:
      - Znów cię wzięło? – Ale już wiedziałem. Kiedy wyszedłem z pokoju zauważyłem, że ma żółto-różowe sznurowadła.
      - Tak. I dlatego wyszedłem. Bo bym ją, kurwę, zamordował. Po prostu. Wziąłbym nóż i po prostu wbił jej w brzuch. Wiesz, ten do filetowania. Może nareszcie długie srebrne ostrze przecięłoby więzy i błysk na stali rozproszył mgłę. Bo to przecież nie może się inaczej skończyć, jak śmiercią. Albo ja, albo oni i szczerze mówiąc, dziś mam taki nastrój, że wolę, żeby to ich szlag trafił, a żebym ja żył wiecznie. W końcu mam przed sobą wielki cel – zdegradować Metallicę do roli suportu.
      - Zupełnie ci się odmieniło – mruknąłem – ostatni raz widziałem go z tydzień temu, bo był chory i nie pojawiał się w budzie, a wolał, żebyśmy do niego nie przychodzili, i wtedy był na etapie bliskim samobójstwa. A tu proszę.
      - O co wam dzisiaj poszło? – Zapytałem.
      - Kazała mi się ogolić.
      - I ty zrobiłeś jej awanturę?
      - Jak na nią nie wrzaśniesz, to nic do niej nie dotrze! Dopieprzyła się, a nawet nie miała żadnych argumentów! Ogol się i ogol, a ja się jej pytam, dlaczego, to ona mi tylko to swoje „bo ja ci każę!”. Niech się głupia kurwa odpierdoli, to nie moja wina, że jej się małżeństwo nie udało… I jeszcze mi powie „jestem twoją matką, masz mnie słuchać”!
      - Jeśli jest twoją matką, to na pewno robi to dla twojego dobra…
      - Tak?! A ty byś zrobiła coś takiego swojemu dziecku? – Pokazał jej te dwie blizny na ramieniu. Są długie i poszarpane. Zrobiła mu to, kiedy miał z sześć lat, więc rozciągnęły się przez te wszystkie lata. Uderzyła go jakimś plastikowym świństwem tak mocno, że aż skóra popękała. Na głowie też miał jeszcze jedną bliznę, tak samo ją zdobył. To nie był zresztą jedyny raz, kiedy go pobiła, choć ten jeden raz do krwi.
      Ta jego matka… cóż z łatwością odkryła, czego Haru się boi. Albo może nawet sama ten strach w nim wzbudziła. Haru panicznie bał się bólu. Fizycznego. Wystarczyłoby mu zagrozić torturami a od razu by wydał wszystkich. I ona doskonale to wykorzystywała. Był niemal dorosłym facetem, a wciąż miała nad nim niesamowitą władzę, dlatego uciekał do mnie, czy w ogóle gdziekolwiek, byle dalej od niej. Bał się jej i nienawidził, ale miał powody. Dlaczego ona nienawidziła jego nie wiedziałem. Ale nie było wątpliwości, że odgrywała sobie na nim wszystkie życiowe niepowodzenia.
      - Może to jest jakiś sport, co? Doprowadzanie syna do samobójstwa?! A potem jeszcze bonus – udawanie autentycznego żalu?!
      - Uspokój się Haru – mruknąłem.
      - BO?!
      - Bo Arleta i tak nie rozumie, o czym mówisz. I nie chcesz, żeby zrozumiała.
      Wzruszył ramionami. I usiadł w kącie, tam gdzie wcześniej. Podciągnął kolana pod brodę i jęknął cicho. Był blady, już wiedziałem, o co chodzi. Te jego cholerne bóle brzucha. Prawdopodobnie miały podłoże nerwowe, ale nikomu jak na razie nie udało się tego stwierdzić.
      Zajrzała moja siostra. Widząc kulącego się pod ścianą i trzymającego za brzuch Haru zapytała:
      - O, cześć Haru. Pocięliście się nożami?
      - Cześć Justyna. A co wyglądam na takiego, co biega z nożem? – Burknął spod ściany Haru.
      - Żebyś wiedział.
      - No to już wiesz, co mi kupić na urodziny. Masz coś przeciwbólowego?
      - Aha, czekaj, zaraz ci przyniosę.
      Moja starsza o cztery lata siostra, Justyna, jest absolutnie zafascynowana Haru. Nie wiem, co ona takiego widzi, w każdym razie na pewno zupełnie co innego niż my, bo prawie nic o nim nie wie i wysoce wątpliwe, by podobał jej się w nim poeta. Raczej ten wściekły, pozbawiony autorytetów buntownik. On oczywiście nie zauważył, że Justyna do niego wzdycha, zresztą mogłaby mu to wyznać prosto w twarz, a on by jej nie uwierzył.
      Wróciła po sekundzie niosąc tabletki i szklankę soku.
      - Słuchaj, jest taka sprawa – zaczął popijając tabletki sokiem.
      - Mianowicie?
      - Byłabyś wstanie zrobić ze mnie coś takiego? – Pokazał jej jakiś rysunek.
      Justyna jest fryzjerką.
      - Ale, że tak tutaj dłużej, a z tej strony krócej? – Dopytywała się studiując rysunek, który nie bardzo mogłem dostrzec.
      - Tak.
      - Ale zarostem, to sam się zajmiesz…
      - Nie ma sprawy.
      - Na kiedy?
      - No… Na teraz?
      - Ech… jak wy mnie wszyscy wykorzystujecie… No, ale dobra, chodź…
      Wrócił po jakiejś półgodzinie. Wszedł do pokoju, wyprostowany (nieco się garbi) z lekkim uśmieszkiem wyższości. Wyglądał niesamowicie. Arlecie opadła szczęka i zdołała jedynie wyjąkać:
      - Z-z-zaj-jebiśc-cie…!
      Z brody zarastającej praktycznie całą twarz zostawił tylko niesamowicie wyprofilowaną bródkę. Leciutko podkręcone wąsiki podkreślały jego z natury uniesione kąciki ust. Swoją drogą, co dziwne zarost miał blond. Włosy przycięte miał w niezwykły sposób – miejscami dłuższe, miejscami krótsze, ale nie miało to żadnego związku z cieniowaniem. Wyglądał niesamowicie, dokładnie tak, jak powinna wyglądać gwiazda rocka.
      Ta zmiana fryzury podziałała na niego bardzo dobrze. Wkrótce po tym nagraliśmy wreszcie piosenki, które wysłaliśmy do Sony. Z każdym dniem grało nam się coraz lepiej a niezachwiana wiara Haru w to, że nie odpowiadają tylko dlatego, że pieją z zachwytu na naszymi dokonaniami udzieliła się reszcie zespołu. Był środek wiosny. Na drzewach zieleniły się młode listki, słońce przygrzewało, byliśmy coraz bliżej matury, ale nikogo z nas to nie obchodziło. Liczyło się tylko to, że czekaliśmy na telefon, w którym miły kobiecy glos poinformuje nas, że jesteśmy wielcy. Haru nie myślał już o tym, żeby się zabić, nie planował zamordowania matki – chodził w tych swoich butach (nie glanach, był zbyt wielki i wspaniały by nosić takie same buty jak inni ludzie, więc gdzieś wygrzebał sobie jakieś podobne, ale jednak inne), nieustannie zmieniał kolory sznurowadeł z każdym dniem na bardziej intensywne odblaskowe.
      Żyliśmy jak we śnie, to był zdecydowanie najszczęśliwszy okres mojego życia. Aż do tamtego dnia, w którym wszystko się zaczęło i skończyło.
      Mieliśmy nowy tekst, ułożyliśmy też muzykę i chcieliśmy zobaczyć, jak nam to wyjdzie razem z perkusją, więc pojechaliśmy Poza Świat. Przyprowadziłem Arletę, bo Haru wciąż nawet nie starał się jej poderwać. Grało nam się świetnie. W ogóle cały tamten dzień, to było pasmo szczęśliwych wydarzeń. Kończyliśmy właśnie „Trwanie”, a właściwie Świr kończył, bo ostatnie takty tego utworu to solówka na bębnach, gdy zadzwonił telefon.
      Jako dzwonek ustawione było „Eye of the Tiger” – moja komórka. Znaczy – z nazwy moja, bo tak właściwie to zaanektował ją Haru i uznawaliśmy ją za „Końcoświatową” (zgadnijcie, kto wymyślił nazwę…). Haru odebrał. Z każda chwilą jego uśmiech nabierał wyższości, ale stawał się też szerszy.
      Nie mieliśmy pojęcia, kto dzwoni i o co może chodzić. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że na przykład Haru zdechł kot (wprawdzie Haru nie miał kota, ale on miał takie zachwiane poczucie wartości, że pewnie by się ze śmierci zwierzaka ucieszył). Od czasu do czasu potakiwał, mruczał jakieś „aha” i „yhym”. Na koniec podyktował mój adres i się rozłączył.
      Potoczył po nas spojrzeniem, wciąż szczerzył się idiotycznie.
      - E… co? – Zapytał Świr.
      Na to Haru rzucił się na Arletę pocałował ją, odtańczył jakiś dziki taniec radości – on! najbardziej powściągliwy człowiek, jakiego udało mi się kiedykolwiek spotkać.
      - Mamy to! – Krzyknął i już wiedzieliśmy.
      - Wydadzą nas? – Upewnił się Żydu.
      - TAK!!!! – Wrzasnął. – Są tak cholernie zdecydowani, że chcą się od razu z nami spotkać i powiedzieli, że przyjadą jutro, podałem im adres Klifa. Jest, jest, jest, udało się, hahaha, aaaa, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie…! – Potem spojrzał na zegarek i zaklął, ale też radośnie – mam jeszcze kurs! Jak zaraz nie pójdę, to się spóźnię. To ja spadam, do jutra, o trzeciej u Klifa, Arleta, kocham cię, żegnam, do jutra – i wybiegł łapiąc plecak, swoją nieodłączna kostkę.
      Arleta potoczyła po nas nieprzytomnym spojrzeniem:
      - Czy on właśnie… przed chwilą… on…
      - Rany, ale mu to czasu zajęło… z pół roku co najmniej…- ziewnął Świr.
      - Co pół roku…? – Arleta straciła wątek.
      - No przecież on się w tobie zakochał, jak tylko cię zobaczył – wytłumaczył Żydu.
      - Co?!
      - No.
      - I wszyscy wiedzieliście i nikt mi nie powiedział?!
      - A co ci mieliśmy mówić? Co my jesteśmy? Nie wystarcza ci, że cię za sobą targaliśmy, poznawaliśmy, zmuszaliśmy go do rozmowy z tobą?
      
      Aria
      Szedł ulicą. Szybkim raźnym krokiem. Po trosze dlatego, że był szczęśliwy, a po trosze, dlatego, że się śpieszył. Pogwizdywał sobie jakąś solówkę. Aż miło było na niego popatrzeć, taki był szczęśliwy. To szczęście promieniowało z niego w takich ilościach, że ludzie, których mijał od razu czuli się lepiej.
      Świat wydawał mu się taki piękny, że po powrocie do domu spodziewał się uśmiechniętej matki czekającej na niego z obiadem. Obiad składał się z zupy pomidorowej z ryżem, takiej, jaką uwielbiał i drugiego dania – pulpetów w sosie koperkowym. A do tego był jeszcze deser. Zastanawiał się właśnie nad tym, jaki, gdy wszystko się skończyło.
      Choć właściwie również zaczęło.
      Ale dla Sekai-no Owari kolejność była odwrotna. Coś zaczęło się od telefonu z wytwórni a skończyło pod tą rozpędzoną ciężarówką.
      Dla mnie zaczęło się właśnie wtedy.
      Pod kołami ogromnej ciężarówki.
      
      Żydu
      Byłem w szpitalu. Ten krwawy strzep nawet nie przypominał Haru. Nie wiem, jakim cudem to jeszcze żyło. Nie było żadnej nadziei. Nikt nawet tego nie sugerował.
      Haru żył. Teoretycznie. Ale jasnym było, że nigdy nie odzyska przytomności, że będzie rośliną, a właściwie gnijącym zombie.
      Cały czas zadawaliśmy sobie dwa pytania „Dlaczego on?” i „Dlaczego teraz?” Przecież zaczynało nam się układać, mieliśmy ogromną szansę.
      Musieliśmy się pogodzić z tym, że Sekai-no Owari przestał istnieć. Że możemy wydać to, co nagraliśmy do tej pory, ku jego pamięci, Sony się zgodziło, ale, że to już koniec.
      Tylko co potem? Nasze życie nie ma sensu. Owszem możemy zdać maturę, iść na studia, tylko po co? To życie będzie puste. Nie potrafimy już żyć bez Haru.
      Mieliśmy różne plany na przyszłość, ale zawsze była w nich uwzględniony Haru. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że znajomość z nim definiuje całe nasze przyszłe życie, a przynajmniej, że my tak to podświadomie ustaliliśmy.
      Potem był pogrzeb. Niedobrze mi się robiło, jak patrzyłem na jego matkę pogrążoną we łzach i nieutuloną w smutku. Pieprzona hipokrytka. Jęczała tam, jak bardzo go kochała i tak dalej. W końcu nie wytrzymałem:
      - Tak go pani kochała?! To dziwne, ale najwyraźniej nie dawała mu pani tego odczuć! I w ogóle wydaje mi się, że bicie kogoś do krwi to nie jest dobry sposób na okazanie miłości, mnie przynajmniej nigdy nie przyszedłby do głowy! Tyle razy niemal doprowadziła go pani do samobójstwa, a teraz pieprzy coś o miłości?! Nobla za hipokryzję! – Jak ja wtedy nienawidziłem tej baby!
      Zebraliśmy się wszyscy i tylko Klif rzucił na trumnę czerwonego goździka.
      To był koniec.
      
      Raj

      Aria
      To był początek.
      
      Haru
      Stałem po drugiej stronie ulicy. Na pasach wydarzył się jakiś wypadek. Ktoś wpadł pod ciężarówkę. Biedak, na pewno nie przeżył. Cóż to ja miałem zrobić? Ach tak, iść do… dokąd…? Rany, co mi się stało…? Nawet nie pamiętałem, tego wypadku, a przecież to było tylko kilka metrów dalej.
      Wszedłem na jezdnię, a potem nagle stałem już po drugiej stronie. Dziwne. Pogrzebałem w kieszeniach. Klucze. Jakieś inne. Wydały mi się jakieś inne. Wyciągnąłem je więc i uniosłem na wysokość oczu. Były inne, nie wiem, od czego się różnią, ale tak. W ogóle, ubranie, które miałem na sobie też się różniło. Przede wszystkim wyglądało na o wiele droższe i lepszej jakości.
      Klucze też wyglądały, jak do jakiegoś drogiego apartamentu. Nie wiem, czemu wydało mi się dziwne. Przecież ja uwielbiam bogactwo.
      Oprócz kluczy w kieszeni znalazłem wizytówkę:

      
      

kl. Hadrian Nabokow
      Usuwanie, uśmiercanie i eliminacja
      wytworów ludzkiego umysłu

ul. Kirgiska 8/7

tel/fax *** *** ** **


      
      
Imię i nazwisko było niewątpliwie moje. Co do całej reszty nie miałem pewności. Głupie schizy.
      Przy Kirgiskiej stały tylko nowe budynki Atanera. Proste i wystawne jednocześnie. Z łatwością znalazłem wejście numer 8, mieszkanie z prostą siódemką na drzwiach znajdowało się na pierwszym piętrze, na końcu długiego ciemnego korytarza.
      W mieszkaniu było jasno i przestronnie. Ktokolwiek je urządzał postawił na prostotę. Ściany pomalowane były na bardzo jasny kolor, bel delikatnie wpadająca w żółć, więc wnętrza były ciepłe. Na pierwszy rzut oka zdołałem się zorientować, że są tu, co najmniej, cztery pokoje, jadalnia z kuchnią i łazienka.
      Zdjąłem skórzaną kurtkę (czy ona wcześniej nie była skóropodobna…?) i wszedłem do pierwszego z nich.
      
      Aria
      Gdy wszedłem stał nieruchomo i wpatrywał się w gitarę. Wszystko sobie przypomniał. Mój błąd. Ale bez tej gitary byłby smutny. No i mógłby zgubić swoją Osobowość. A tego bardzo niechciałem. Wprawdzie Osobowość nie była mu do niczego potrzebna, ale z osobami jej pozbawionymi bardzo źle mi się współpracowało – miałem serdecznie dość bezwolnych kukieł.
      Spojrzał na mnie przez ramię. Zlustrował dokładnie. Najpierw skojarzyłem mu się z klerykiem gramatonu, potem z jakąś postacią z mangi, ale on też nie pamiętał imienia. Utkwił wzrok w moich biodrach. Zastanawiał się, jak to możliwe, że są takie wąskie. No a takich długich nóg to nawet u Czerwonej Soni nie widział.
      - Jestem wyższy – uśmiechnąłem się.
      Ale jemu wciąż nie wychodziły z głowy te biodra. Myślał, że człowiek o tak wąskich biodrach musi mieć nogi jak patyki, albo wiecznie stać w rozkroku.
      - Wcale nie są takie wąskie. Wydaje ci się, bo nogi są bardzo długie – znów się uśmiechnąłem.
      Nareszcie przeniósł spojrzenie na twarz. Z początku automatycznie przyjął mnie za mężczyznę. Ale teraz się zawahał. Mam męskie nogi, męskie biodra, męski tors, męskie ramiona i właściwie męską twarz. Wyglądam jak mężczyzna, myślę jak mężczyzna i, przeważnie, zachowuję się jak mężczyzna. Ale nim nie jestem. Dla równowagi dodam, że nie jestem też kobietą. Właściwie nie mam płci. Każdy, kto jest klerykiem wystarczająco długo traci płeć. A raczej zacierają się granice i można być albo kobietą, albo mężczyną, znałem też kilka przypadków obu jednocześnie. Kiedy ktoś nie jest, ani żywy ani martwy, a klerycy tacy właśnie są, nie obwiązują go żadne ograniczenia. To bardzo pomaga w pracy.
      Ale w związku z tym twarz mi wyładniała. Skóra stała się gładsza i zarost przestał przez nią prześwitywać (duży plus, wcześniej nawet ogolony wyglądałem na zarośniętego… koszmar). Rysy mi się wyłagodziły. Wydelikatniały dłonie. Jedyne, z czego nie jestem zadowolony, to to, że uśmiech mi strasznie skobieciał, a właściwie to nawet skociał, taki jakiś cały się zrobił miękki i kociaczkowaty. Słodziutki taki.
      - Super wyglądasz – powiedziałem. – Może nos masz trochę za długi, ale on też jakoś dobrze się prezentuje. Ciekawa fryzura. Podejrzewał, że włosy ci zjaśnieją, żeby lepiej współgrać z zarostem. Fajny pomysł z tym kolczykiem.
      W lewym uchu miał zwykły kolczyk – okrąg, a do niego miał przyczepione kółka od kluczy, które tworzyły łańcuch.
      - A co do zarostu – kontynuowałem – czy nie myślałeś o tym, żeby sobie coś zapuścić wzdłuż szczęki? – Przesunąłem palcami po jego twarzy.
      - Kim jesteś? – Zapytał.
      - Och, nie przedstawiłem się? Przepraszam – uśmiechnąłem się. – Jestem Aria.
      - Mój oficer prowadzący? – Zakpił.
      - Ktoś w tym rodzaju. Moim zadaniem jest przygotowanie cię do żmierci-
      - Do czego?!
      - Żmierci. To taka nasza gwara, przyzwyczaisz się. Ujmę to inaczej – mam ci pomóc się przystosować.
      - No to dalej.
      - Jeszcze nie teraz. Na razie musisz się ukształtować. Jeśli nie chcesz stracić Osobowości, to, radzę ci ze szczerego serca, dużo graj na gitarze i myśl o przyjaciołach. Starałem się urządzić to mieszkanie tak, żeby było ci wygodnie – zerknąłem na wielką poduchę mającą pełnić rolę fotela – ale jeśli będziesz chciał coś zmienić, to proszę bardzo. Tu masz karty – podałem mu dwie srebrną i złotą – PIN jest dowolny, zasoby nieograniczone, przynajmniej nikomu jeszcze nie udało się przesadzić z ilością wydanych pieniędzy. Tu masz gotówkę na drobne wydatki, jakbyś potrzebował, bo niestety w okolicy nie ma bankomatu. W piekarni na dole mają pyszne bułki. Ciepłe są o 6, 9, 16 i 18. Co do ubrań – wiem, jaki mniej więcej masz styl, ale wolałem, żebyś to sam sobie skompletował garderobę. Podejrzewam, że wszystko, czego będziesz potrzebował dostaniesz tutaj – na odwrocie wizytówki szybko napisałem adres.
      Nawet na niego nie spojrzał. Ja interesowałem go bardziej. Jednak z moich wizytówek dawno już zniknęło imię i nazwisko, zostało samo Aria.
      - Co ma oznaczać to „usuwanie, uśmiercanie i eliminacja wytworów ludzkiego umysłu”?
      - Wiem, że to brzmi głupio. Sam wyszydziłem to do tego stopnia, że moją opiekunkę, Katję, doprowadziłem do łez. Ale więcej nie mogę ci powiedzieć. Przy pomyślnych wiatrach, dopiero za kilka dni.
      - Ale to głupie! – Oburzył się.
      - Wiem. Na razie ciesz się beztroskim żywotem. Potem zaczniesz dostawać zlecenia i przestanie być tak wesoło. Zresztą i tak masz szczęście – przerwało ci rdzeń kręgowy i zniszczyło ośrodki bólu w mózgu.
      - Co?
      - Potem zrozumiesz. W każdym razie ja nie miałem tyle szczęścia. Zamiast beztrosko hasać po świecie i wydawać cudze pieniądze leżałem na tapczanie i zwijałem się z bólu.
      - Czy ty jesteś normalny? – Zapytał cofając się o krok.
      - W pewnym szczególnym układzie odniesienia. Ach! Obojętnie, co by się działo, nie próbuj popełnić samobójstwa, nie uda ci się, a za karę zamkną ci kredyt. Hmm…Co tu jeszcze…Ach! Jak chcesz, to mogę być kobietą – miałem szczerą nadzieję, że powie nie, bo Aria-kobieta na pewno by się w nim zakochała, a potem, kiedy wróciłbym do męskiego fenotypu coś z tego uczucia pozostałoby mi w głowie i zrobiłoby się fee…
      Skrzywił się. A więc nie chce. To dobrze.
      - Jak będziesz chciał się z kimś przespać, to go sobie po prostu przygadaj, bo za prostytutki też mrożą kredyt. Podobno. Ach! Możesz pisać po ścianach, albo rysować, czy co tam chcesz, przemalować też możesz. Generalnie, rób, co chcesz, tylko nie spal. Reszta zależy od ciebie. Jeśli czegoś nie będziesz mógł dostać w sklepie – zgłoś mnie. No to chyba na razie wszystko. Wpadnę jeszcze jutro, czy pojutrze – cmoknąłem go w czubek nosa i wyszedłem z łopotem czarnego płaszcza.
      
      Haru
      Skoro miałem tam zamieszkać, postanowiłem rozejrzeć się po nowym domu. Oś mieszkania stanowił korytarz, dość szeroki i jasny. O niego odchodziły w wszystkich kierunkach drzwi. Pierwsze z lewej prowadziły do znanej mi już sypialni, która urządzona była niemal identycznie jak pokój Klifa. Jasne ściany, po prawej przy ścianie jednoosobowy tapczan, w kącie gitara i wzmacniacz. Nieco bardziej po lewej poducho-fotel. Za nim okno i drzwi na balkon, który, jak zauważyłem, był dokładnie takiej szerokości, żeby rozłożyć na nim materac i wiosną leżeć i czytać książki. Po lewej, dokładnie tak jak u Klifa stał największy cud techniki w dziedzinie odtwarzania muzyki.
      Drzwi umiejscowione naprzeciwko prowadziły do garderoby, obecnie prawie całkiem pustej.
      Te po prawej prowadziły do salonu – pokój był duży i umownie przedzielony na dwie części. Zaraz przy wejściu stały kolejne dwie poduchy, stolik ze szklanym blatem i sofa. Przystawiona do niej tyłem stała druga identyczna, obie były czarne z czerwonymi napisami w kanji. Były tam różne słowa, ale między innymi odkryłem też napis „Sekai-no Owari”, co ucieszyło mnie niezmiernie i sprawiło, że naprawdę poczułem się jak w domu. Ten drugi tapczan skierowany był na zajmujący ponad połowę ściany ekran. Rzutnik podłączony był do stojącego po prawej komputera. Całą ścianę po lewej zajmowały regały z książkami, po prawej – okna.
      Naprzeciwko znajdowała się biblioteka, co wprawiło mnie w stan bliski euforii. Niby nie było tego dużo, ale sam fakt posiadania własnej biblioteki… mówcie mi Kien.
      Następne drzwi – dwa łuki połączone kolumną prowadziły do kuchnio-jadalni. Część kuchenna znajdowała się po prawej i tworzyły ją ustawione w prostokąt szafki, kuchenka i lodówka. Jadalnię stanowił natomiast stół, niemal identyczny z tym, który stał w dużym pokoju w domu moich rodziców. Również czarny, również rozkładany, tylko, że nowszy, kanty nóg nie były powycierane, ale po raz kolejny poczułem się w tym, zdałoby się kompletnie obcym, mieszkaniu swojsko.
      Nie ma co ukrywać, że jestem niesamowicie sentymentalny i fakt, że na przykład ktoś mógłby wyrzucić mój stary regał, byłby dla mnie gorszą wiadomością niż czyjakolwiek śmierć. To obrzydliwe przywiązanie do przedmiotów odziedziczyłem po matce, dla której zawsze ważniejsze było to, że nie poplamię ściany niż to, że się skaleczyłem. Jednak różnię się od niej tą zasadniczą kwestią, że robi mi się niedobrze na samą myśl, że mógłbym kogoś skrzywdzić. Każdemu bym nieba przychylił, o ile miałbym oczywiście takie możliwości (wiem, gdzie się moja władza kończy, a raczej, gdzie nie zaczyna)
      Lodówka była standardowo pusta, podobnie jak mój żołądek. Nie pozostało mi więc nic innego, jak wziąć gotówkę, którą zostawił mi Aria i udać się na zakupy. Uznałem, że pieniądze mimo wszystko nie są moje, więc wydanie ich na cokolwiek będzie świetną zabawą.
      Wrzuciwszy klucze do kieszeni zjechałem z mojego pierwszego piętra na parter windą – no bo czemu niby nie? Niby może mam się jeszcze męczyć łażeniem po schodach?
      Z niewielkiej piekarni dobiegł mnie aromat świeżych bułek. Zakupiłem natychmiast sześć, czy siedem jeszcze gorących i wstąpiłem do warzywniaka. To był jeden z największych błędów mojego życia. Oczywiście z początku nic nie zapowiadało, że spędzę w nim najbliższą godzinę. Ot, dwie osoby przede mną, starsza ekspedientka. Wszystko powinno iść gładko. Ale nie. Kiedy wreszcie „dwie urocze starsze panie”, które zdążyły już przemienić się w „dwie stare heksy „, opuściły sklep i już miałem nadzieję zostać obsłużonym, sklepikarka, nazywana przez tamte dwie Krysią WYSZŁA SOBIE NAJZWYCZAJNIEJ PRZED SKLEP, ŻEBY NAKARMIĆ PTAKI!!! Budda by się wkurzył!
      Po dobrych dziesięciu minutach wróciła. Wnerwiony byłem nieziemsko, bo mi przez jej głupotę bułki stygły, ale jako więzień konwenansów niczym swojego nastroju nie demonstrowałem – skoro powiedziałem jej uprzejmie „dzień dobry” nie byłem wstanie na nią nawrzeszczeć. A nuż zrobiłoby się jej smutno?
      Jednak staruszki wypytujące się, czy filety rybne są naprawdę dobrze zmrożone (przecież takim filetem, to można zabić!!!) i karmienie ptaków, to nie był jeszcze koniec. Nasz dialog wyglądał mniej więcej tak:
      - Poproszę dziesięć jajek.
      - Jakich? Dużych, czy małych?
      - Dużych.
      - Ach, dobrze, że pan mówi, zupełnie zapomniałam, a sobie też miałam do domu odłożyć! Chwileczkę – wybiegła na zaplecze i nie wracała, przysięgam, przez dobre dziesięć minut.
      Kiedy położyłem jej przed nosem kilka pomidorów bezceremonialnie zapytała:
      - Po ile te pomidory?
      Podobnie postępowała z każdą, dosłownie z każdą rzeczą, jaką chciałem kupić.
      Kiedy pół godziny później wychodziłem ze sklepu powziąłem mocne postanowienie, że więcej tam nie pójdę. A potem zauważyłem, że to jedyny sklep w okolicy.
      
      Aria
      Postanowiłem go odwiedzić. No, bo czemu nie? Może pomogę mu się urządzić, czy coś w tym stylu, myślałem.
      Wszedłem oczywiście bez pukania, siedział na fotelu i tak, jak mu radziłem grał na gitarze. A właściwie brzdąkał. Nawet fajnie mu to wychodziło. Wokół niego wznosił się stos papierków po cukierkach i tym podobnego dobra.
      - Chłopcze, czy ty wiesz, że taka ilość węglowodanów jest wstanie zabić? A przynajmniej zrobić z ciebie uroczą kuleczkę a la Mushashimaru, czy inny Kotoryu?
      Spojrzał na mnie leniwie i oznajmił z wyższością:
      - Zawsze jem takie ilości słodyczy, jeśli tylko mam do nich dostęp. Muszę stale uzupełniać poziom cukru we krwi, tak? A poza tym nie chciało mi się robić śniadania – wzruszył ramionami.
      - No tak, można się było domyślić – pokręciłem z dezaprobatą głową. – Zęby sobie zjesz.
      - No to mówi się trudno. Jestem wstanie je poświęcić.
      - Jesteś potworem – wpadłem, bo tak sobie właśnie pomyślałem, że będziesz się żywił słodyczami, a to jeszcze nikomu na dobre nie wyszło. Ugotuję ci obiad, co? Przecież na czekoladzie długo nie pociągniesz.
      - Jeśli się tak napraszasz – wstał wzruszywszy ramionami.
      - Jesteś tak bezczelny, że aż uroczy. Co sobie życzysz?
      - Hmm… zupę pomidorowa, ale z pomidorów!, i pulpety w sosie koperkowym…!
      - No nie, twoja bezczelność nie zna granic! No, ale chodź, pomożesz mi, bo nie masz, co liczyć na to, że sam wszystko ugotuję, a ty tylko wielkopańsko przyjdziesz skonsumować!
      - E tam, człowieku! Najpierw narobisz nadziei, a potem się okazuje, że ja też muszę coś robić! W życiu liczy się oszczędzanie dżuli!
      - Jezusie,  ty jesteś bardziej leniwy niż przypuszczałem!
      - Wiesz, swego czasu prawie się wykończyłem z głodu, bo mi się nie chciało iść zrobić czegoś do jedzenia…
      - Ty nie jesteś normalny…!
      - Jasne, że nie – jestem artystą. To co? Idziemy do tej kuchni?
      - Jasne.
      Niby rozmawiał ze mną zupełnie swobodnie, ale wyczuwało się jakiś nieprzebyty dystans. Nawet nie chodziło o to, że patrzył na mnie z góry (przy moim wzroście byłby to nielada wyczyn), ale startowaliśmy z dwóch zupełnie innych miejsc.
      Cóż on był artystą i jako taki stał wysoko ponad moją zwyczajnością, tak przynajmniej musiało to wyglądać z jego strony.
      
      Haru
      Przecierałem pomidory. To jedna z naprawdę niewielu rzeczy, jakie potrafię. Aria wyjmował torebki z kubków pełnych herbaty. Z mojego dwie. Spojrzał na mnie z powątpiewaniem:
      - Czy ty wiesz, że od mocnej herbaty człowiek się robi choleryczny?
      - Ja z natury jestem nieziemsko choleryczny – odparłem. – Dwie czubate.
      - Człowieku, opanuj się, zjesz zęby. I ty naprawdę jesteś wstanie wypić taką siekierę?
      - Bez problemu. Przecież te ekspresówki to zwietrzały szit.
      Odpowiedziało mi przerażone spojrzenie. Jak ja uwielbiam, kiedy ludzie tak na mnie patrzą, choćby z powodu herbaty.
      - Daj mi lepiej resztę pomidorów, zamiast się we mnie wlampiać.
      - Jesteś potworem. Jak się logujesz na necie? „Człowiek, który jest w stanie wypić herbatę, w której łyżka staje”?
      - Nie, ale to dobre jest, walnę sobie w sygnaturce!
      - Nie, ty nie jesteś normalny!
      - Ktoś ci w ogóle takie bzdury sugerował?
      - No fakt, nie. Ale ci powiem, że naprawdę byś się nadawał na gwiazdę rocka.
      - Ta? A to niby dlaczego? Jestem zdrowo pieprznięty?
      - To też, ale masz, ci powiem, niesamowity image.
      I on mi to mówi – koleś z długimi idealnie prostymi czarnymi włosami, alabastrową cerą, wysoki, szczupły, co się nosi na czarno i ma absolutnie zajebisty płaszcz. Mhm. Fakt, ja wyglądam przy nim niesamowicie… hmm… jakby to określić… zwyczajnie? Badziewnie? Wieśniacko? Czy on do cholery nie mógł być kurduplem, najlepiej przy kości, rudoblond, w okularach –15? Jak ja mam się dowartościować w takiej sytuacji? To okrutne!
      - Ja? To ty byś się nadawał na szefa jakiegoś gangu!
      - To byłby bardzo pokojowy gang – uśmiechnął się łagodnie, jak to on.
      - Ta? A co ty taki pokojowy człowiek jesteś?
      - Oczywiście. No spójrz na mnie, kogo widzisz?
      - Satanistę, albo death-metalowca.
      - E tam, muchy bym nie skrzywdził-
      I wtedy nagle, jak grom z jasnego nieba spłynął na mnie pomysł etiudy! Wszystko zaczyna się tak:
      Widok na ulicę. Po obu stronach kilkupiętrowe budynki z czerwonej cegły. Sama ulica jest zdawałoby się opustoszała, cała brudna i szara. Przy murach domów biegnie ułożony z połamanych płytek chodnik oddzielony od jezdni pasem suchej ziemi – widać dawniej w tym miejscu były jakieś rabatki. Teraz jednak dzielnica sprawia wrażenie co najmniej podejrzane, to jedno z tych miejsc, gdzie nie idzie się po zmroku i właściwie w dzień też strach.
      Pora dnia nie jest określona, po prostu jest szaro.
      Na ulicę zajeżdża banda rockersów na harleyach. Wszyscy w rozmiarze trzy na dwa, ubrani na czarno. Zdecydowanie nie wyglądają sympatycznie. Za nimi podjeżdża jakiś półciężarowy samochód. Zsiadają z motorów (czarny lakier i chrom, tony chromu) i z auta wyciągają łopaty i kilofy.
      Następne ujecie pokazuje kobietę, która wygląda przez okno i zaczyna histerycznie krzyczeć.
      Potem już wszystko kręcone z poziomu gruntu, tak, że widać tylko buty.
      Rockersi kopią jakiś dół, nie widać, co dokładnie. Po skończonej pracy wsiadają na motory (wciąż widać tylko stopy) i odjeżdżają.
      Ostatnie ujecie to perspektywa ulicy. W świetle zachodzącego słońca można dostrzec, że miejsce niedawnych skrawków suchej ziemi zajmują urocze grządki bratków.
      The End.
      Gdy mu to wszystko opowiedziałem niemal konał ze śmiechu:
      - Słuchaj, ale to się da nakręcić! Znajdziemy tylko trochę luda z harleyami, kamerę, odpowiednią ulicę i gotowe!
      - Jasne! A badziewnością pobijemy nawet „Wiedźmina”! – Rozochociłem się.
      - Oj, nie da rady – w kategorii badziewu Sapek jest poza naszymi możliwościami…
      - No tak… Ty, kurwa, bo tu coś się pali!
      
      Aria
      Poszedłem do szpitala. Niby nie musiałem tego robić, tak, jak nie musiałem się z Haru zaprzyjaźniać, jednakowoż śmierć do dość ważne wydarzenie, chciałem też zobaczyć, jakich miał znajomych – w ten sposób też można się czegoś dowiedzieć. No i oczywiście, kto siedział przy jego łóżku świadczyło też o jego stosunkach z otoczeniem, zwłaszcza najbliższym. Przyszedłem tak jakoś niezręcznie, że nie było nikogo poza mną. Choć może to i dobrze, mogłem się przygotować.
      Jezu, za co tego chłopaka to spotkało? Może i wydawał się czasami chamem, ale na pewno nie prostakiem, wolał nic nie mówić, niż gadać głupoty. Kiedy patrzyło się w te jego brązowe oczy z szarymi obwódkami (czemuż mi to aż tak w pamięci utkwiło?) czuło się, że jest się tylko nic niewartym robakiem, to pogardliwe spojrzenie w jednej chwili ustalało hierarchię. Ale wcale nie było to zniechęcające, wręcz przeciwnie, pociągała ta mgiełka szlacheckiej dumy i świadomości własnej wartości.
      Na dodatek, z tych strzępków myśli, jakie udało mi się wychwycić ten chłopak nie wiedział w gruncie rzeczy, co to egoizm, przez każdą niemal sekundę naszej rozmowy zastanawiał się, jak mnie nie urazić! W połączeniu z aparycją, z tymi wiecznie w pogardzie skrzywionymi wargami zdawało się to niemożliwe, a jednak! Tłumaczył tę rozbieżność stale w jego sercu tkwiący przeraźliwy strach przed przyznaniem się do własnych uczuć, czy opinii, najgorszą w jego mniemaniu katastrofą byłoby przyznanie się do tego, że się jest zakochanym – doprawdy niesamowity mi się trafił wychowanek.
      Mimo całej jego złości, nienawiści do świata, który najchętniej by zniszczył na pewno nikogo w życiu nie skrzywdził. Dlaczego więc pod kołami wielkiej ciężarówki zmienił się w ten krwawy strzęp? Czyż nie tacy jak on właśnie najbardziej zasługują na życie?
      Uchyliły się drzwi do sali i weszła szczupła dziewczyna. Zaczerwienione oczy jasno świadczyły, że płakała i to długo. Po tym, z jakimi kobietami się zadaje też można łatwo człowieka, przynajmniej wstępnie, scharakteryzować – wiadomo blondsolar – macho itd. Arleta, bo domyśliłem się, że to ona nie była jakoś powalająco ładna, czy, nie daj Boże, piękna. Raczej zwyczajna i niebrzydka. Ubrana zapewne w co bądź, ale jakiś blondsolar na pewno nie miałby w swojej garderobie t-shirtu Harleya Davidsona i spodni moro.
      Spostrzegła mnie niemal natychmiast – cóż nietrudno zauważyć bladego jak śmierć dwumetrowca w czarnym wdzianku. Spojrzała na mnie niepewnie. Zawahała się, jakby nie wiedziała, co zrobić. W końcu popatrując na mnie podejrzliwie odezwała się dość miłym, ale zachrypniętym głosem:
      - Przepraszam bardzo, ale kim pan jest?
      - Arek. Przyjaciel Haru.
      - Nigdy o panu nie mówił…- Miałem wrażenie, że ona zaraz rzuci się do ucieczki – czy ja faktycznie wyglądam na satanistę?!
      - Odpuść sobie to „pan”, nie zasłużyłem na nie. Za to on o tobie mówił bez przerwy – jesteś Arleta, prawda?
      - Tak – bąknęła mierząc mnie dokładnie. Jej myśli, te na mój temat, były dość proste do odczytania i w przeciwieństwie do całej reszty dość jasne i jednoznaczne.
      Była zdziwiona. Cóż, nieczęsto odwiedzając umierającego chłopaka spotykasz u niego nieziemsko przystojnego, na oko dwudziestodwuletniego faceta w czarnym płaszczu, który na dodatek twierdzi, że jest tego chłopaka przyjacielem.
      - Poznaliśmy się przez neta, na którymś tam forum, wiesz te nasze literackie marzenia. Tak jakoś od słowa do słowa… Mówił często o swoim zespole. „Koniec Świata”, tak? Boże, wciąż nie mogę zrozumieć, jak mogło dojść do czegoś takiego. On był taki szczęśliwy ostatnio…
      - T-tak… - szepnęła.
      - Jezu, dlaczego tylu skurwysynów żyje sobie szczęśliwie, a jedynego człowieka, który nie chciał krzywdzić innych spotyka coś takiego…Wiesz, ktoś zamieścił informacje na forum i dlatego przyjechałem…
      - To ja…- pociągnęła nosem.
      Boże, aż miałem ochotę ją przytulić i pocieszyć. Ile ona może mieć lat? Osiemnaście? Przecież to dziecko, dlaczego ją spotyka coś takiego?
      Objąłem ją ramieniem.
      - To niesprawiedliwe… - wychlipiała.
      - Wiem…To właśnie tacy ludzie, jak on powinni żyć, ale co na to poradzimy? Możemy tylko się cieszyć, że nie cierpi.
      Spojrzała mi w oczy, które ponoć studniom bezdennym są podobne.
      - A skąd ty to-
      - Lekarze mówili. Ma zniszczone ośrodki bólu w mózgu. Jejka, nie płacz, on na pewno by tego nie chciał, już dobrze… - pogładziłem ją po policzku.
      Rozmawiałem z nią jeszcze długo. Niesamowita dziewczyna, pasująca do Haru, jak nikt inny. Z każda jej łzą robiłem się coraz bardziej wściekły – jak ktoś mógł dopuścić, żeby ta dziewczyna płakała?!
      
      Haru
      Stanąwszy wobec dylematu pustej szafy zostałem zmuszony do wybrania się na zakupy. Przekonanie siebie, że pieniądze nie są moje nie zajęło mi zbyt wiele czasu, więc spokojnie mogłem wyruszyć na łowy. Oczywista pierwszym celem, jaki przyszedł mi do głowy był sklep Levis’a. Potem jednak przypomniałem sobie o adresie, który dał mi Aria – czemu by go nie sprawdzić?
      Wprawdzie ten przybytek znajdował się na jakimś totalnym zadupiu, co to ja nawet nie wiem, gdzie ono jest, ale – pieniądze nie były moje, więc bez problemu mogłem je wydać na taryfę.
      Z szerokim uśmiechem, w świetle wiosennego słońca pobiegłem na postój taksówek i bez pardonu wsiadłem do najbardziej odjechanej BMWicy. Co najciekawsze za kierownicą siedziała kobieta. Jedyna nadzieja, że to nie jakaś popieprzona feministka – ale nie miała aparatu na zębach i była wstanie poprawnie wypowiedzieć kaloryfer, więc chyba nie.
      Widząc mój uśmiech (skierowany oczywiście w przestrzeń, do któregoś ze światów alternatywnych, w którym jestem podpakowanym przystojniakiem, a nie kolesiem wzrostu siedzącego psa – 175 ceemów… beznadzieja…) również się uśmiechnęła i niesamowicie uprzejmie zapytała, gdzie mnie zawieźć. Podąłem jej wizytówkę, na której Aria zapisał adres tajemniczego sklepu, który, jak znam życie kompletnie mnie rozczaruje.
      Taryfiarka była kobietą po czterdziestce, jedną z tych, co to za dużo palą i mają zachrypnięty niski głos. Uwielbiam je, tworzą niepowtarzalny klimat, który kojarzy mi się z najzwyczajniejszym życiem. Szczera, nieco poorana zmarszczkami twarz, szara skóra i wiecznie przyklejony do wargi papieros. Klimat. Niesamowity nastrój, kojarzący mi się z dzieciństwem. Wtedy ojciec miał własną firmę, całkiem nieźle zarabiał – może nie były to jakoś specjalnie duże pieniądze, ale wtedy bez problemu mogłem do niego pójść i poprosić o kilka złotych na jakiś drobiazg w rodzaju lizaka. Później miałem szczęście, jeśli tylko na mnie nawrzeszczał. W każdym razie on tę firmę prowadził z pewną kobietą – dokładnie taką. Niedawno ona umarła, nie mam pojęcia na co – chyba na raka albo na serce, ale nie zdziwiłbym się, gdyby na marskość. Ale to chyba był rak płuc. Ta kobieta – Dana… taak… nie pamiętam dokładnie jej twarzy, ale to było coś w tym stylu. Nie chodzi o to, że ją lubiłem, bo zawsze była mi obojętna, ale kojarzy mi się z dzieciństwem. Szczęśliwym mniej lub bardziej, ale i tak lepszym od wszystkiego, co przyszło potem.
      Co dziwne całkiem swobodnie mi się z taryfiarką rozmawiało – w moim przypadku niesamowite, bo jak kogoś nie znam, to ledwo usta otworzę i zachowuję się jak ostatni mruk.
      Kiedy zajechaliśmy na miejsce poprosiłem ją by na mnie zaczekała:
      - Zapłacę każde pieniądze – a gdzie ja inaczej znajdę na tym zadupiu taryfę? A nawet jeśli to jakiegoś rozpadającego się poloneza.
      Uśmiechnęła się krzywo i wysiadła z samochodu. Tak jak myślałem zapaliła papierosa. Na dodatek to nie był jakiś tam papieros. To był „Mocny” – czyż jest bardziej klimatyczna marka? Chyba tylko Davidoff, ale to zupełnie inna sfera.
      Do sklepu schodziło się po schodach – najwyraźniej mieścił się w jakiejś piwnicy. Pchnąłem ciężkie stalowe drzwi, na których jakiś maniak wymalował logo Leningrad Cowboys. Dlaczego maniak? Bo się podpisał „Dziad z Majonezem (Hellmann’s)”. Swoją drogą Hellmann’s to jedyny majonez, na myśl o którym nie zbiera mi się na wymioty…
      W nozdrza uderzył mi zapach kadzidełka, całkiem przyjemny, choć wolę zapach wiosny. Wszystkie ściany w pomieszczeniach pomalowane były na czarno, chociaż nie, jedna, z tyłu i trochę na uboczu była żółta w czerwone serduszka. Od razu polubiłem to miejsce. Opierając nogi o ladę jakaś dziewczyna darła się razem z głośnikami wyśpiewując Whisky In The Jar, oryginalną wersję. Uwielbiam irlandzkie rytmy, choć akurat jej wykonanie było dość straszne – gdybym ja wziął się za śpiewanie wyszłoby coś podobnego.
      - Ekhem! – Postarałem się zwrócić na siebie uwagę.
      Dziewczyna, gdy tylko mnie dostrzegła zamilkła, pokraśniała i burknęła:
      - Nie nauczyli cię w domu pukać?
      - Do bunkra to chyba granatem, co? Szkoda mi było Leningrad Cowboys.
      Roześmiała się i przeskoczyła przez ladę. Podając mi rękę przedstawiła mi się jako Masakra.
      - Haru – Miała dość mocny uścisk.
      - Haru? To coś oznacza?
      - Zdrobnienie od Hadrian.
      - Fajne imię.
      - A Masakra? Od czego to?
      - Jestem straszną bałaganiarą, a jak mam schiz to potrafię wymyślać najróżniejsze rzeczy, które potem włóczą się po świecie i inspirują fantastów.
      - Ciekawie… Hm… Aria mnie tu przysłał…
      - A to ty! Już tu o tobie słyszeliśmy.
      - To znaczy?!
      - Że poeta i gitarzysta – wzruszyła ramionami. – Nareszcie ktoś interesujący. Wybieraj co chcesz, jakby co to krzycz.
      I wyszła na zaplecze zostawiając mnie samego. Ruszyłem więc buszować pomiędzy regałami i wieszakami pełnymi wszelkiego metalowego dobra.
      
      Aria
      - Bo widzisz, ludzie są parzyści – siedziałem na jego łóżku wciśnięty w kąt. Przed chwilą wróciłem z jego pogrzebu, więc zdecydowanie był gotów.
      - To znaczy? – Zapytał.
      - Po prostu jest ciebie dwóch. Jeden z was to ten, jakim ty sam się widzisz, a drugi to ten, jakim widzą cię inni. Żaden z was nie istnieje fizycznie – fizycznie jesteś ty, jako pojedyncza jednostka-klucz. Tych dwóch właściwych ciebie istnieje tylko jako informacje. A informacje można przecież zapisać, prawda?
      - Brzmi logicznie. I co, udało się to komuś?
      - Właśnie do tego zmierzam – tak.
      - Tak?!
      - Aha. Nazywamy go Szefem, albo Tym-Z-Góry, czasami też Doktorkiem.
      - Ale co, to ma do rzeczy? Znaczy – cała ta dwoistość i zapisywanie informacji?
      - Ty i ja jesteśmy takimi właśnie zapisanymi informacjami.
      - CO?!
      - Oj, bez przerwy mi przerywasz! Szef chciał zacząć od zapisania siebie, ale bał się, że jak coś pójdzie nie tak – a ryzyko było duże – to nie będzie wstanie odwrócić skutków porażki. Musiał więc eksperymentować na innych. Jednak początkowo nic się nie udawało.
      - Ile było trupów? – Zapytał z przekąsem.
      - Właśnie nie było i w tym tkwił problem. Do tego na czym polega błąd doszedł przypadkiem – obiekt eksperymentu dostał zawału i – to było to.
      - Eee… to znaczy?
      - W momencie zapisywania danych człowiek musi umierać.
      - Że jak?!
      - Posłuchaj do końca! Kiedy z dwóch robi się jedno, trudno być w dwóch miejscach naraz. Dane, które zapisał Szef są natury raczej egzystencjalnej, więc… hmm…nie da się ich zapisać na dyskietce, rozumiesz, co mam na myśli?
      - Potrzeba innego nośnika? Podobnego do tego, w którym do tej pory dane były rozproszone?
      - Dokładnie. No i wtedy samoistnie powstało to – zamachałem rękoma starając się dać do zrozumienia wszystko.
      - „To”, to znaczy?
      - Ten świat. Choć raczej wymiar. I właściwie nie: powstało, prawdopodobnie to jeden z tych kilkunastu wymiarów, w których człowiek nie może żyć, więc ich nie dostrzega. Przenika się z „realnym światem”, czyli trzema wymiarami przestrzeni i czasem. Istniejemy tu, więc możemy bez problemu chodzić po tamtym świecie, ale oni do naszego przejść nie mogą. Jeżeli istniejemy tu to znaczy jednakowoż, że „w realu” nikt nas nie skojarzy z osobami, którymi byliśmy. Na przykład… mógłbym pójść do swojej dziewczyny, zakładając, że jeszcze by żyła, i ona by mnie nie poznała. Pamiętałaby Arka, pamiętałaby jak umarł, dokładnie wiedziała jak wyglądał. Ale nie przeszłoby jej przez myśl, że mogę wyglądać jak on, rozumiesz?
      - Aha…
      - A ty i ja jesteśmy informacjami. Osobowością i Wyobrażeniem. Dlatego możemy dowolnie kształtować swój wygląd, choć oczywiście zawsze jesteśmy nieco ograniczeni Wyobrażeniem, więc czego byśmy nie robili będziemy do siebie trochę podobni.
      - Ale powiedziałeś mi „jeśli nie chcesz stracić Osobowości”, o co chodziło?
      - Wyobrażenie jest trwalsze niż Osobowość – Osobowość to dzieło jednej osoby, a raczej przez jedną osobę jest utrzymywane. To tak, jakbyś miał plik tylko na twardym dysku. Z Wyobrażeniem jest tak, jakby miało tysiące kopii. Osobowość łatwo stracić. Z Wyobrażeniem to praktycznie niemożliwe.
      - A co się dzieje z kimś, kto straci Osobowość? Może funkcjonować dalej?
      - Tak, ale jak coś na kształt bezwolnej kukły. Będzie jeść, spać, wypełniać zadania, ale poza tym będzie siedział bezmyślnie. Nie zaprzyjaźni się z nikim, większość w ogóle się nie odzywa, nawet zagadnięta, rozumiesz?
      - Tak.
      - Przez to, że zostaliśmy zapisani nie umarliśmy. Ale nie jesteśmy też żywi, rozumiesz?
      - E…ale jak…?
      - Nie masz ciała.
      - E…mam.
      - To znaczy tu masz, ale w rzeczywistości nie. To co tu nazywasz ciałem jest kształtowane przez Osobowość i Wyobrażenie, a nie na odwrót. Rozumiesz? Ten stan zwykliśmy nazywać żmiercią. Leth. Pojąłeś?
      - Tak.
      - Na pewno?
      - Tak – pokiwał głową.
      - Teoretycznie jest to świat powszechnej szczęśliwości, no nie? Pieniądze, również informacja, są praktycznie nieograniczone, nie możemy umrzeć, itd. Problem w tym, że razem z ludźmi przedostały się tu również wytwory ich umysłów. Jako informacje. A informacje są tu cielesne. Na dodatek stąd można bez problemu przejść do rzeczywistości.
      - Czyli jeśliby przepisać Lovecrafta…
      - To świat zalaliby żaboludzie, Chtuhlu, Yog-Sothoth i cała reszta. Z resztą wystarczyło kilku jego fanów i mieliśmy od cholery roboty.
      - „My” to znaczy?
      - No, klerycy. To kl przed twoim nazwiskiem na wizytówce to właśnie „kleryk”. Nie pytaj mnie, dlaczego nie ksiądz proboszcz na przykład, bo nie chcesz widzieć. Chcesz? No dobra. Pierwszy kleryk był wytworem umysłu Doktorka – wiesz on jest fanem „Equilibrium”, kojarzysz film? No właśnie. I tak powstał czokapik, kleryk znaczy. Oczywista, z początku nie mieliśmy takiej nazwy – dopiero te kilka lat temu, jak się film pojawił, to nas tak nazwał. Klerycy zajmują się likwidacją wszystkich potworów, jakie stworzą przepisane umysły… właściwie to nie zawsze są potwory…Moim pierwszym zadaniem było rozwalić Czarodziejkę z Księżyca-
      - CO?!
      Roześmiałem się:
      - Żartuję. To taki nasz zwyczaj, że każdemu nowemu zasuwamy takim tekstem. Ale mieliśmy naprawdę problem, jak przepisaliśmy taką jedną hardkorową fankę j-rocka. Wszędzie snuli się tacy różowowłosi faceci z żółtymi gitarami w czerwone serduszka-
      - Serio?! Mieliście tu hide ?! Został wam jakiś?!
      - O Boże!, ty też z tych?!
      - Przecież to mój największy idol!!!
      - O mein Gott! A co do twojego pytania – nie wydaje mi się.
      - Szkoda…
      - Chociaż to nie było jeszcze takie hardkorowe…
      - Nie?
      - Skąd. Mamy tu kolesia, który zalał nas schizofrenicznymi wizjami bogów greckich i psychopatkę przez którą od czasu do czasu pojawiają się tacy mali, wredni kolesie. Na dodatek wspólnie tworzą wizje chłopów z mazur, kobiet sado-maso i dziadów z majonezem. Swoją drogą on jest rusofilem, ona ma ksywkę Masakra, a jej chłopak, który swoją drogą uważa się za archanioła, to Chaos. Urocze czyż nie?
      Haru zwijał się ze śmiechu, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.
      - Otwarte – krzyknąłem.
      Po sekundzie do pokoju wpadł Sonet. A właściwie wpadła, bo tym razem to była ona. Szczerze mówiąc nie znoszę go. Ma koszmarnie rozchwianą psyche, a to dlatego, że w głębi duszy zawsze był chamem i prostakiem, a wszyscy uważali go za aniołka i w ogóle urocze stworzenie. Właściwie w ogóle by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie to, że Sonet zapałał do mnie czymś na kształt miłości. A raczej – Wyobrażenie mnie pokochało, a Osobowość znienawidziła.
      Sonet stanęła teraz przede mną i biorąc się pod boki zapytała:
      - I jak ci się teraz podobam?
      - W ogóle. Bo jesteś facet.
      - Nie jestem.
      - Babą też nie jesteś.
      - Ty też nie jesteś facet.
      - Więc dlaczego się do mnie przyczepiłeś? W końcu jesteś gejem.
      - Phi. Poderwę cię i już.
      - Proszę, próbuj dalej.
      - Nie omieszkam – Teraz Sonet spojrzała na Haru. – To ten nowy?
      - Tak – odparłem, choć czułem, że z Soneta zaraz wyjdzie Osobowość i przestanie być miło.
      - Jemu też odstrzelisz łeb?
      Sonet, niech cię szlag!!!
      - Co? - Zdziwił się Haru.
      - A to ty chłopczyku nic nie wiesz? Nie pochwalił ci się? – Zapytała i nie czekając na odpowiedź kontynuowała – ostatnim, czterem, czy pięciu wychowankom odstrzeliłeś główki, czyż nie? – Zwróciła się do mnie.
      - Było ich ośmiu. - I co innego miałem powiedzieć? Załatwiłem ich i co? To nie byli ludzie, tylko bezwolne kukły.
      - Naprawdę nie wiem, jakim cudem przydzielili ci następnego! Ciesz się kochasiu żmiercią, bo już niewiele ci jej zostało.
      - Nie wymażę go – warknąłem.
      - Nie…? Ojejka, a dlaczegóż to?
      - Bo go polubiłem.
      - A na mnie to wyrzeka, że gej!
      - Nie w tym sensie!!!
      - Więc cię kochasiu zabije – puściła do Haru oko.
      Zadzwonił jej telefon. Mruknęła, że zaraz będzie i wybiegła bez pożegnania.
      Haru dziwnie na mnie patrzył. Nie dziwiłem mu się. Właśnie dowiedział się, że ktoś, komu zaufał jemu podobnym „poodstrzeliwał główki”. Widziałem, że głębiej wcisnął się w poducho-fotel.
      - O co w tym chodzi? – Zapytał lekko drżącym głosem.
      Westchnąłem.
      - Miałem nadzieję, że się nie dowiesz.
      - Że co?! Że odstrzeliwujesz ludziom głowy?!
      - To były kukły.
      - To znaczy?! – Powoli zaczynał popadać w histerię.
      - Tacy, którym wymazało Osobowość. Wkurzali mnie.
      - I to jest powód?!
      - Równie dobry jak każdy inny, jeśli chcesz znać moje zdanie – burknąłem – jak tu takiemu wytłumaczyć, że to były kukły? Że byłem przy nich zupełnie sam?
      Patrzył na mnie ze strachem w oczach. Brązowych z szarymi obwódkami. Bez słowa wyszedłem. Pierdolony Sonet!
      
      Haru
      Po kilku dnach wrócił. Nie wiem po ilu, bo kiedy człowiek nie ma żadnych zobowiązań, to dni tygodnia rozpoznaje się po tym, że w weekend sklep spożywczy na dole jest zamknięty, a w niedzielę korowody staruszek ciągną do i z kościoła. Dni upływają na słodkim nicnierobieniu, traceniu czasu w najpiękniejszy z możliwych sposobów – ze świadomością, że ani jutro, ani po jutrze, ani może już nigdy nie trzeba będzie nic robić. Owo nicnierobienie zamyka się w półleżeniu na poducho-fotelu i czytaniu książek. Cały dzień, z przerwami tylko na zaparzenie mocnej herbaty (podobno piję taka siekierę, że nawet Katja wysiada, nie wiem, nie miałem jeszcze okazji jej poznać) i poszukanie nowej paczki ciastek czy tabliczki czekolady.
      Na obiad zupka chińska (produkowana w Radomju rzecz jasna i w ogóle nie smakuje, jak chińska – knorr mocny czosnek sieje spustoszenie w moim organizmie już od kilku dni) i gołąbki ze słoika (takie sobie, szczerze mówiąc) i podczas jedzenia oczywiście książka. Aria zapewnił mi wspaniałą bibliotekę, a i ja sam zaraz drugiego, czy trzeciego dnia potężnie ja zasiliłem.
      Drzwi na balkon otwarte, bo ostatnio coś ciężko mi się oddycha. Rześkie powietrze pachnie deszczem, wilgotną ziemią i po prostu wiosną. I wtedy usłyszałem dzwonek. Właściwie to był pierwszy raz, kiedy ktoś dzwonił do drzwi – Aria, był jedyna osobą, która mnie odwiedzała, a on ma klucze.
      Zdziwiony odłożyłem książkę, „Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland” Murakamiego, świetna, muszę kupić więcej tego gościa, i ruszyłem otworzyć drzwi.
      Aria stał ciężko oparty o ścianę. Zazwyczaj idealnie czarny płaszcz był teraz szary od brudu. Te proste włosy, o które tak zawsze dbał były tłuste, pozlepiane w strąki. Normalnie gładko ogolona twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Zalatywało od niego wódką i papierosami, ale najwyraźniej nie był pijany.
      - Haru… ja przepraszam, ja… naprawdę nie chciałem… to nie było tak jak myślisz… ja ze strachu j-ja po prostu nie mogę być sam…
      - A z nimi byłeś sam?
      - T-tak, zupełnie sam, a ja się tak bardzo boję, proszę Haru, nie zostawiaj mnie, przebaczysz mi kiedyś? Haru…
      Prawie płakał założyłem więc, że mówi prawdę.
      - Wejdź, przecież jak ty wyglądasz – mruknąłem. Nie udało mi się dodać nic więcej, bo on po prostu się na mnie rzucił! Objął mnie tak mocno, że pierwszą moją myślą było, że mnie udusi. Drogi alkohol, drogie papierosy, tym właśnie pachniał. No i nie kąpał się chyba od tygodnia.
      Szczerze mówiąc nigdy nie byłem tak blisko drugiego człowieka. Dziwne uczucie. Owe wypłakiwanie się w rękaw Klifa polegało przecież na tym, że ja siedząc w kącie pociągałem nosem i prowadziłem ponury dialog sam ze sobą, a on na przeciwko słuchał. To znaczy nie wiem, czy słuchał, ale przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
      - Dziękuję ci Haru, dziękuję – szeptał Aria. – To wszystko przez moje przejście, wszystko ci wyjaśnię…
      - Dobra! Tylko może mnie puść, bo uduszony do niczego ci się nie przydam – wycharczałem.
      - A!, tak, tak, już! – Odskoczył. Jakiś się taki nerwowy zrobił. Zresztą faktycznie wyglądał jak ktoś, kto bardzo się bał. Teraz już nie, ale wcześniej, przez jakiś dłuższy czas bał się śmiertelnie. Sprawiał wrażenie starszego, a właściwie podstarzałego.
      Wpuściłem go do przedpokoju. Uśmiechnął się z wdzięcznością. Dziwnie wyglądał ten jego delikatny uśmiech w otoczeniu czarnej brody.
      Zerknął w lustro:
      - Ale tak szczerze, to jak wyglądam?
      - Jak baba z zarostem – wzruszyłem ramionami.
      - Więc chyba się tego pozbędę, co?
      - E… czemu, to nawet nie tyle wygląda źle, co dziwacznie…
      - A to takiś ty! Chcesz mnie oszpecić, żeby samemu wyglądać lepiej! – Starał się roześmiać, ale niezbyt mu to wyszło. Rzucił płaszcz w kąt i zniknął w łazience.
      Kroiła się „długa poważna rozmowa”. Nie znoszę takich rozmów. Nie znoszę ludzi, którzy patrzą mi w oczy. A podejrzewałem, że Aria właśnie to będzie robił. Czym więc zająć mu spojrzenie?
      - Napijesz się herbaty? – Spróbowałem przekrzyczeć szum prysznica.
      - Tak!
      Postawiłem czajnik na gazie i usiadłem na krześle. Specjalnie kupiłem czajnik z gwizdkiem, a elektryczny przeniosłem do pokoju. Mam pamięć jak sito, więc gdybym nastawił wodę w kuchni, a musiał wyjść do pokoju na bank bym o tym zapomniał. A ostry gwizdek wyrywał mnie z zamyślenia, choć i to często po minucie-dwóch.
      
      Aria
      W łazience Haru wiszą trzy szlafroki, wszystkie z miękkiej froty. On natychmiast zaanektował zielony. Mnie pozostał błękitny – w beżu wyglądam paskudnie.
      Wyszedłem spod prysznica, pozbierałem porozrzucane po całej łazience ubrania i wrzuciłem je do pralki. Umyty i ogolony znów przypominałem siebie.
      Teraz trzeba znaleźć sobie jakieś ubranie. Gmeranie w garderobie Haru byłoby co najmniej bezcelowe, więc zależy cos sobie „wyczarować”. Jednym z ogromnych plusów żmierci są właśnie te pozorne czary.
      Po prawdzie jest to tylko przenoszenie danych, podobne do przenoszenia pliku z folderu na pulpit. Ale wygląda jak czary – złożone w kostkę ubranie pojawiło się na szafce zdawałoby się z nikąd.
      Raz jeszcze zerknąłem w lustro. Przez te wszystkie lata, które minęły od mojego przepisania bardzo się zmieniłem. Pamiętałem przecież dobrze swóją „prawdziwą” twarz. Była zdecydowanie mniej idealna, a rysy były bardzo ostre, drapieżne, może było w nich nawet coś gwałtownego. A teraz? Wszystko wyłagodniało, zatraciło cechy charakterystyczne dla płci. Czy to naprawdę jestem ja? Jasne, że nie. Jestem Aria. Tamten nazywał się Arek.
      Potrząsnąłem głową. Koniec tych bezcelowych dywagacji! Weź się w garść i porozmawiaj z nim, masz mu dużo do wyjaśniania.
      Siedział w kuchni i medytował nad kubkiem herbaty. Zapomniałem, że obiecał robić też jedną dla mnie. I tak będzie zmuszony ją wypić, bo takiej siekiery, że ołów wypiera, to nie tknę, jeszcze by mi żołądek przeżarła.
      - E… Haru…? – Zacząłem nieśmiało.
      Spojrzał na mnie bez słowa i wskazał miejsce na przeciwko siebie. Cholera, jak zacząć? Czułem się jak, dawno temu, kiedy jeszcze żyłem, na lekcji matematyki. Mieliśmy świetna nauczycielkę. Tylko wszyscy czuliśmy się przy niej jak małe dzieci. Zabawnie to wyglądało – praktycznie wszyscy byliśmy od jej wyżsi, a ona traktowała nas z góry. To spojrzenie Haru miało w sobie to jej „długo mam jeszcze czekać?”
      - No bo widzisz, Haru…- zająłem miejsce, które mi wskazał. – To wszystko wiąże się z moim przejściem i…
      Uniósł brew. Chyba najzwyczajniej go irytowałem. Tylko czym?
      - Przestań to robić! – Warknął wreszcie.
      - A-ale co?
      - Nie patrz mi w oczy, wiesz, że tego nie znoszę!
      - Co? A tak, przepraszam…
      Westchnął ostentacyjnie.
      - No więc…- zacząłem po raz kolejny. - Przepisanie trochę trwa. Dlatego praktycznie każdy przepisaniec ma za sobą długą śmierć. A co za tym idzie długie męczarnie. Ty miałeś szczęście - rozwaliło ci ośrodki bólu, zresztą już ci wspominałem. Meritum: są wśród nas tacy, którzy zginęli od trucizny, cholera wie jakiej - wąż ich ugryzł, albo coś takiego. Są tacy, którzy konali na sepsę, ktoś rozerwany na strzępy przez minę, ale z jakichś sadystycznych pobudek utrzymywany przy życiu jeszcze przez cały tydzień - do wyboru.
      - Ja… - podjąłem po chwili - ja… wpadłem pod pociąg. Nawet nie mam pojęcia jak. Szedłem sobie z dziewczyną za rękę, a w następnej chwili leżałem na kawałku materaca w jakimś obcym, pustym pokoju. Początkowo nie kojarzyło mi się z niczym. Teraz jest wspomnieniem koszmaru. Wiesz, dlaczego? Dlaczego mi się z niczym nie kojarzyło? Bo jedyne, co czułem to ból. A nawet nie ból. To było cos potężniejszego, wszechogarniającego, BÓL. Rozumiesz? Nie byłem wstanie nawet się ruszyć, leżałem tam długo, bardzo długo. Zwinięty w kłębek, tak naprawdę kłębkiem bólu byłem. Na początku krzyczałem. Choć właściwie to nie był nawet krzyk. Wrzask, już nawet nie ludzki, o nie, to było coś niesamowicie zwierzęcego, prymitywne, z samego jądra mojego istnienia. Czasami bolało trochę mniej i wtedy byłem wstanie coś zobaczyć. Ale przed sobą miałem tylko pustą ścianę. Zupełnie pustą, idealnie białą i gładką ścianę. Później nie mogłem już nawet krzyczeć. Poza bólem towarzyszyła mi samotność, w bolesny sposób symbolizowana przez tą pustą białą ścianę.
      Zakrztusiłem się łzami i herbatą. Była tak mocna, że prawie nie dało się jej pić. Zresztą, co za różnica, kiedy mu o tym opowiadałem, prawie znów czułem to wszystko. Ten ból. I towarzyszący mi przez ostatni tydzień strach przed jego powrotem.
      - Katja, która teoretycznie powinna być przy mnie nie była wstanie znieść moich wrzasków. Wiesz ile to trwało? No zgadnij? Dwa miesiące. Równe, bite dwa miesiące konałem właściwie chyba nawet bardziej z bólu niż z odniesionych ran.
      Pił herbatę. Bez słowa, patrzył gdzieś ponad moją głową. Czemu się dziwię, powinienem się już przecież przyzwyczaić, że on nigdy nie patrzy mi w oczy.
      - Od tamtej pory ja się śmiertelnie boję samotności, rozumiesz? Samotność kojarzy mi się z bólem, a ból to coś, czego się śmiertelnie boję, pojąłeś?
      Przymknął powieki. To miało oznaczać chyba potwierdzenie. A potem się odezwał:
      - A oni? Te „kukły”? Dlaczego ich zabiłeś?
      - Bo przy nich byłem sam. Gdyby żyli musiałbym być z nimi. A z nimi byłem SAM. Ja nie potrafię być sam. Samotny przestaję w jakikolwiek sposób myśleć racjonalnie. Mam wtedy tylko jeden priorytet - zrobić coś z tą samotnością. I wtedy dążę do najprostszych rozwiązań. Mnemosyne jest zawsze najbliżej mnie.
      - Mnemosyne?
      Teraz jego oczy błądziły gdzieś po mojej twarzy.
      - Mój rewolwer - wyciągnąłem go z kabury. Złoty o długiej lufie. Sam go stworzyłem, to nie było nawet takie trudne - bądź co bądź wszelkie błędne ustawienia korygowały się automatycznie w sytuacji zagrożenia, aż w końcu powstał moja własna broń kleryka. Bożek pamięci.
      Chyba chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył - do kuchni wpadła Katja.
      
      Haru
      Do kuchni wbiegła jakaś dziewczyna. Uśmiechnęła się do nas i wyciągnęła zza jeansowej kurteczki żółwia. Najzwyklejszego w świecie żółwia.
      - Iii! Pinochet! - Rzucił się ku niemu Aria.
      - Teraz to „Pinochet”! A jak siedziałeś w „Kansas”, to, kto się nim zajmował? Ty jesteś tak tragicznie nieodpowiedzialny, że to ludzkie pojęcie przechodzi!
      - Jeść mu dałaś? - Zapytał Aria gładząc Augusta po skorupie. Kwestia dobrego samopoczucia żółwia zajęła chyba wszystkie jego myśli, bo natychmiast zniknęły z oczu łzy, a cały nastrój prysł, jak złudzenia Mandaryny w Sopocie.
      - Jasne, że mu dałam jeść! Jak tylko się dowiedziałam, że znowu pijesz w „Kansas”, to natychmiast poszłam do ciebie, żeby zobaczyć, jak tam twój inwentarz, ty to byś nigdy nie pomyślał, żeby zrobić coś takiego dla mnie!
      - Ty nie masz zwierząt… - Oglądał żółwia zupełnie nie zwracając na nią uwagi.
      Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się szeroko:
      - A więc to ty jesteś ten cały Haru?
      Skinąłem głową.
      - Ja jestem Katja! Rany, nawet sobie nie wyobrażasz ilu ja się niezwykłych rzeczy o tobie nasłuchałam!
      - Od Arii?
      - Co? Nie, gdzie tam, on tylko coś tam napomknął - od Masakry i Frantica! Bo wiesz, Frantic, to jak tam sobie siedzi w tej knajpie to różne ploty słyszy, nie? A Masakra to jest tobą zachwycona! Żebyś ty widział jej oczy, kiedy o tobie mówi! Biedny Chaos prawie sobie bródkę z zazdrości wyrwał! Ale nie rób sobie nadziei, bo Masakra to się, co pięć minut kim innym zachwyca. I to w bardziej muzycznym sensie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli – najpierw przez dłuższy czas nie dało się z nią o niczym poza X-Japan porozmawiać, potem coś ją tak wzięło maniacko na Metallicę i tylko o S&M opowiadała. A teraz - nagłe olśnienie - Hadrian Nabokow. To w ogóle prawda, że ten zespół, to twój? I że ten gitarzysta i tekściarz, to ty? Wszyscy klerycy ostatnio tylko o tym! Wchodzisz gdziekolwiek, chociażby do Masakry i od razu wszyscy się rzucają do pytań - a to prawda, co mówią, a to naprawdę on, a z tym Sekai-no Owari, to nie ściema, a jak, a gdzie, a kto, a czy ktoś w ogóle coś wie i w ogóle – stałeś się sławniejszy od Soneta, a to jest osiągnięcie, bo on to co chwila coś wywinie i całe „Kansas” aż się trzęsie od plotek. Słuchaj, jeśli to naprawdę ty, to może pokazalibyśmy się razem kilka razy na mieście, co? Proszę! Postawię ci piwo, albo co tam chcesz, w ogóle wszystko sfinansuję, ale wtedy Masakrze oko zbieleje! Ha, ha! Mówię ci, to jest doskonała perspektywa! Zrobimy furorę! Albo przynajmniej podpisz mi się gdzieś, wszystkie laski padną z zazdrości! Ach, cóż za wspaniała wizja! A tak w ogóle to to prawda, że piszesz wiersze? Rany, to niesamowite, zawsze chciałam poznać jakiegoś poetę! I jeszcze do tego grasz na gitarze! I jesteś taki sławny, to musi być wspaniałe być tak wyjątkowym! Rany i jeszcze jak ty zajebiście wyglądasz! Ta bródka jest powalająca, super! I ta fryzura! Niesamowity jesteś, kurde, poprostu ideał faceta, z takim się gdzieś pokazać! I wszyscy by na nas patrzyli! Ach, super! Już się nie mogę doczekać, aż gdzieś się razem wybierzemy! Nie sądzisz Aria, że to wspaniały pomysł? A te oczy! AAA! Super! Ni mniej ni więcej, tylko zarąbiste! Ja też takie chcę - to z natury masz takie? Dlaczego ja tak nie mogę? Zresztą, nie wiem, czy słyszałeś, ale Masakra, to sobie podobno przez jakiś czas zrobiła źrenice w kształcie logo X-Japan! To jest dopiero fanatyzm! Ja osobiście nie widziałam, ale co nieco się słyszało, w końcu często bywam w „Kansas”, a tam zawsze znajdzie się ktoś, kto wie coś nowego! A poza tym, to podobno…
      Gadała tak jeszcze dobre półgodziny. Bez przerwy, nawet na zaczerpnięcie powietrza. W życiu, ani po nim nie spotkałem kogoś tak gadatliwego. W świetle tego, co mówił mi przed chwilą Aria przestałem się dziwić, dlaczego on ją tak lubi. Przy niej człowiek nie może czuć się sam. Bo, mimo iż mówiła bez przerwy, to cały czas na mnie patrzyła, gestykulowała, czułem, że mówi bezpośrednio do mnie. Na swój sposób było to nawet miłe, no i wyrażała się o mnie w samych superlatywach… Ale przecież nie zamieniła ze mną nigdy ani słowa i w swych sądach opierała się na opiniach ludzi, którzy też nigdy nawet na oczy mnie nie widzieli.
      
      Aria
      Siedział w sypialni i coś tam grał na gitarze. Całkiem fajnie mu to wychodziło. Wyglądał na szczęśliwego, zresztą cóż mu się dziwić – przez ostatnie dwa tygodnie mógł tylko siedzieć i czytać książki. Teraz będę musiał mu jakoś zakomunikować, że niestety, ale koniec radosnego LB (Leżenie Bykiem).
      - Ekhem! – Zasygnalizowałem swoją obecność. Spojrzał na mnie spod oka.
      - Koniec lenistwa! – Zakomunikowałem siadając na tapczanie. Spojrzał na mnie jak na wariata. Zdążyłem już się przekonać, że jest z tych, którym słowa „lenistwo” i „koniec” nie przejdą przez gardło w jednym zdaniu. – No tak! Nie patrz tak na mnie – musimy się wziąć o pracy, dałem ci wystarczająco dużo czasu na przystosowanie! Teraz mam obowiązek pokazać ci na czym polega robota kleryka itd.
      - Praca?! Jaka praca?! Jaka robota? Mnie nikt nic nie mówił, ja niczego nie podpisywałem!
      - Ach! To o tym też ci nie wspominałem?
      - O czym?!
      - No…, że jak cię zrobili klerykiem, to nie masz żadnego wyjścia? No po prostu, nie ma czegoś takiego jak możliwość zwolnienia się, czy coś – to jest cena, jaka płacisz za to, że pozwolono ci dalej żyć – ale oczywiście masz wyjście – mogą cię wymazać…Naprawdę ci o tym nie mówiłem? Przysiągłbym, że…Zresztą nie ważne…
      - Nie? – Jakby trochę oklapł.
      - O rany, czym ty się tak przejmujesz? Naprawdę nie mamy dużo pracy. Na początku tej całej szopki, to mieliśmy nieźle zapełniony kalendarz. Ale teraz praktycznie nikogo nie przepisują – z rzadka, wiesz, jak robią jakiś eksperyment, albo umiera ktoś, komu Doktorek życzył długiego życia – ty na przykład. No, ale jak przepisują jakąś większą grupę osób, to mamy naprawdę kupę roboty – mówiłem ci, czym się zajmujemy tak?
      - No te… wytwory ludzkiego umysłu, czy coś…
      - Dokładnie. Ale cyrk mieliśmy, jak zdybali cały autokar parapsychologów – nic tylko się powiesić. W każdym razie – cynki o tym, że zauważyli jakąś paskudę dostajemy od centrali – telefonicznie, tak jest najłatwiej. Zadanie kleryka to wymazać danego stwora.
      - I tu się zaczynają schody…
      - Och, wcale nie… Tutaj dochodzimy do kwestii czysto technicznych – żeby kogoś de facto zabić potrzebujesz broni, czyż nie?
      - Logika ciska o glebę, tak to było złośliwe, kontynuuj.
      - I właściwe całe „szkolenie” opiera się na tym, że tworzysz sobie broń…
      - Tworzę? Tak? Śrubokręt, kilka metalowych części…
      - Bez kpin ok?
      - Zastanowię się.
      - Bez takich wielkopańskich zagrywek, co? A teraz patrz. To jest Mnemosyne – wyciągnąłem mojego Colta. To znaczy taki z niego Colt, jak ze mnie feministka, ale przypomina nieco Colta Anacondę Stainlessa 8”. Ma to bydlę 35 centymetrów długości (sama lufa ponad 20) i waży półtora kilo. Cudeńko.
      Przyjrzał mu się krytycznie i z miną niewiniątka zapytał:
      - Ty masz jakieś kompleksy?
      - Nie, nie mam kompleksów. Po prostu zmory, lovecraftowe wizje i cała reszta tej zgrai nabierają szacunku, gdy widzą, że się trzyma w ręce coś takiego. A teraz konkrety – wolisz broń palną, czy białą?
      - A skąd ja mogę wiedzieć? Ja byłem gitarzystą, a nie żołdakiem. I nie patrz tak na mnie, nie znam się na broni – to znaczy może trochę na miecykach, bo się w RPGi grało, ale nic poza tym.
      - O rany, no, ale jakbyś miał kogoś zabić, to co byś wybrał – miecz czy spluwę?
      - No chyba rzecz jasna, że spluwę, co ty sobie myślisz? Najlepiej karabinek snajperski – lubię czystą robotę, żadnych kontaktów.
      - Pistolet, czy rewolwer?
      - Żadnych rewolwerów, co to ja, Clint Eastwood jestem? Ósmy nie tak wspaniały?
      Rzuciłem mu Pistolet. Pistolet nie jest żadnym konkretnym modelem, jest po prostu standardowym Wyobrażeniem pistoletu. Z rewolwerem jest trochę inaczej – wygląda prawie jak Magnum Brudnego Hary’ego. W każdym razie pistolet w moich rękach jest czarny. Gdy tylko Haru go dotknął zrobił się srebrny – jego standard. Najwyraźniej mu Pistolet nie podpasował, bo zmierzył go krytycznie i skrzywił się powątpiewająco.
      - Nie, nie, spokojnie, nikt ci nie będzie kazał z tego strzelać! – Uspokoiłem go.
      - Czyś ty zupełnie już ocipiał? Po kiego mi dajesz jakiś śmiszny pistolecik, jeśli i tak nie będę z niego strzelał? A co, limit załatwionych paskud zapewne muszę mieć wypełniony, co? Mam je grzecznie prosić, żeby się autoanihilowały, czy też może skopać im tyłki wykorzystując moje niezwykłe zdolności w zakresie wschodnich sztuk walki, w czym dorównuję Chuckowi Norrisowi?
      Za takie teksty czasami go nie znosiłem. Potrafił przyczepić się do jednego niezręcznego sformułowania i drążyć jego temat dopóki nie zrównał mnie z ziemią. Jak miał złośliwy nastrój, to czułem się przy nim jak żółw na autostradzie – (prze)jechany.
      - Rany! Ty to się zawsze musisz przyczepić! Chodziło mi, że twój pistolet nie będzie tak wyglądać, to był taki skrót myślowy…!
      - Powiedźmy, że ci wierzę, kontynuuj.
      - Od razu ci mówię – nie przejmuj się, jeśli ci to zajmie dużo czasu – stworzenie sobie czegoś, od czego może zależeć twoje istnienie zazwyczaj trochę trwa. Musisz pojąć kilka podstawowych spraw. Jak czegoś nie zrozumiesz, albo wyda ci się bez sensu – mów, postaram ci się wszystko wyjaśnić. Zaczniemy od teorii.
      
      Haru
      Usiadł wygodniej. O ile to możliwe na pozbawionym oparcia jednoosobowym tapczanie, który w ¾ zasypany jest stosami ubrań i książek. W każdym razie rozparł się i półleżąc przyglądał mi uważnie. Jakby było na co patrzeć. Osiemnastolatek w luźnym T-shircie z powalającym napisem „BORYNA JEŹDZIŁ HARLEY’EM” (i stosownym obrazkiem…mam chorą wyobraźnię…) i przyciasnawych jeansach. Bo ja mam taki mały schiz, że albo tak luźne, że niemal spadające, albo obcisłe. W każdym razie – nigdy nie widziałem nic ciekawego w ozdobionej jasnym zarostem pociągłej twarzy, w tym nosie za dużym, plus jedyny, że prostym. Szukał wzrokiem moich oczu, czy on się nigdy nie nauczy, że tego nie znoszę? Podobno zapadają w pamięć – bo brązowe z szarymi obwódkami, założę się, że połowa ludzkości takie ma, tylko, że akurat nigdy nikomu do głowy nie przyszedł ciekawszy komplement, takie jest Wyobrażenie o komplementach przeze mnie słyszanych i na takie jestem teraz skazany. Ja to zawsze miałem szczęście. I na dodatek włosy mi zjaśniały – zostałem blondynem!!! Ja nie chcę!!!
      - Nie słuchasz mnie! – Zirytował się Aria.
      - A coś mówiłeś?
      - Wyobraź sobie!
      - No dobra, dobra, nie denerwuj się, złość piękności szkodzi…
      - Więc zaczynam od początku. Tylko słuchaj tym razem! Zacznijmy od tego, że rzeczona „paskuda”, jej podstawowy byt istnieje tutaj, czyli jako informacja. To wszystko, co istnieje fizycznie jest…hmm…czymś pośrednim pomiędzy skrótem a kopią zapasową, bo ja wiem, czy można by to nazwać aplikacją?… Nie jest to oryginał, znaczy jest, ale dla nas, z punktu widzenia jakiegokolwiek żywego Franka jest to coś fizycznego, a więc…
      - Dobra nie męcz się, zrozumiałem. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Teoria formy, powieści scince-fiction, rozumiem, znaczy – pojmuję. Mów dalej.
      - Jeśli nasz Franek wierzy, że… dajmy na to: to, co stoi w drzwiach to Cthulhu, no to mówi się przykro, ale go tenże Cthulhu może zeźreć. I tu pojawiamy się my – załatwiamy rzeczonego Cthulhu i po sprawie. Z tym, że jest on informacją, więc „zabijamy” go w stosowny sposób. Do tego potrzebujemy odpowiedniej broni i to takiej, jaką będzie nam najłatwiej się posługiwać.
      
      Aria
      - Ta broń, to nie może być przedmiot. Ta broń ma duszę…I z ta duszą musisz się zespolić… To nie jest przedmiot. To jest integralna część ciebie, jak twoje ciało, jak twoje myśli. Musisz się w nią zagłębić i ukształtować…
      Nie skończyłem nawet mówić, gdy zamknął oczy i zacisnął dłoń na kolbie Pistoletu. Szczęka mu drżała, podobnie jak powieki. Mówił coś, ale bardzo cicho, chyba wierszem. Na jego twarzy odmalowała się absolutna ekstaza.
      Broń zaczęła kształtować się niemal natychmiast – wydłużyła się lufa, całość nabrała jakiejś szlachetności i zaczęła przypominać coś pośredniego pomiędzy Automagiem V i Hardballerem Longslidem, jednak rękojeść stała się węższa i trochę dłuższa. Nigdy w życiu nie widziałem, żeby ktoś poradził sobie z tym tak szybko!
      Zanim mój Mnemosyne przybrał taką postać, jaką ma teraz upłynęło z pół roku! A ten tutaj w przeciągu piętnastu minut uzyskał całkowicie  ukształtowaną broń.
      Ja zaszokowany snułem idiotyczne rozważania, a on tymczasem oglądał swe dzieło. Przyglądał mu się krytycznie i nawet od czasu do czasu coś POPRAWIŁ! Najzwyczajniej w świecie, jakby w tym nie było nic nadzwyczajnego dokonywał rzeczy praktycznie nie możliwych!
      - No! Tymczasowo może być, potem jeszcze nad nią popracuję – stwierdził.
      - Nią…? – Nic więcej nie byłem w stanie z siebie wykrztusić.
      - No, Euterpe, tak ją nazwałem, nie podoba ci się?
      
      Haru
      Siedzę w toalecie jakiejś restauracji i palę papierosa. Przed chwilą zwymiotowałem cały obiad. Czuje się jak coś przeżutego i wyplutego, czyli ni mniej nie więcej obrzydliwie. Z tym papierosem to też ściema. Ja go wcale nie palę. Ja się nim w ogóle nie zaciągam. Nie, żebym chciał, czy nie chciał. Poprostu się nie da. Jak to ładnie Aria określił „nie ma algorytmu uzależnień”
      Można się uchlać. Ale zjarać, naćpać itd. nie. To znaczy zwykły przepisaniec może, ale kleryk nie.
      Siedzę pod ścianą. Jest zupełnie pusta, drogie kremowe kafelki. Na przeciwko mnie spośród ich morza wynurza się ogromna tafla lustra. Więc palę papierosa i patrzę na siebie. Kretyńskie wąsy, idiotyczna bródka. Wszystko blond, włosy też. Kiedyś były brązowe i to jedno wyróżniało mnie z tłumu - jasny zarost ciemne włosy. Pod tym względem nie byłem zwyczajny. A teraz nawet to szlag trafił.
      Pociągła twarz, prosty nos. Powieki ciężkie niczym oddech opadają do połowy zakrywając intensywnie brązowe oczy. Z szarymi obwódkami. To też rzecz, która mnie wyróżnia. Szukałem, ale nie znalazłem nikogo o takich oczach.
      W ustach smak wymiocin i wody z kranu. Smakuje lepiej niż woda „Żywiec” za trzy pięćdziesiąt. Cóż na to poradzę, że znów mnie dopadło? Czy to jest jakaś pieprzona bulimia? I ten ból w piersi, czy to serce mi nawala? Ale tutaj nie powinno mnie to już nękać, prawda? Zresztą… może ktoś sobie przypomniał o tych moich wszystkich schizach…
      Zaraz i tak mnie stąd wywalą, pomyślą, że pewnie nie mam czym zapłacić rachunku i przyślą tu Ochroniarza Bola, czy kogoś w te mańkę.
      Uchyliły się drzwi - zamiast jednak rzeczonego Bola, w nowiutkim, odświętnym ochroniarskim dresie do restauracyjnego kibla wsunęła się doskonale mi znana wysoka postać. Wszędzie bym rozpoznał te dwa metry wzrostu, te długie nijako brązowe włosy i promieniujący wręcz spokój. Klif zauważył mnie - trudno byłoby inaczej odbijałem się w lustrze - i spojrzał na mnie. Przez chwile miałem irracjonalną nadzieję, że mnie pozna, że szeroko otwierając oczy, z tym swoim melancholijnym uśmiechem wydusi „Haru?”. Nic takiego oczywiście się nie stało - najmniejszy nawet symptom nie zwiastował, że mogłem mu się z kimkolwiek skojarzyć.
      Tym czasem on już zajął swoje miejsce w moim życiu, wrócił na nie z tego dziwnego zapomnienia, które spłynęło na mnie po przepisaniu. Najważniejszy człowiek mojego życia, o wiele ważniejszy od Arlety, czy Arii. Przyjaciela ma się tylko jednego. Pamiętałem doskonale, co mówił Aria, że on mnie w żaden sposób nie połączy z kimś, kogo znał, ale w tamtym momencie nic mnie to nie obchodziło. Ten człowiek nie raz uratował mi życie.
      Zobaczył moją udręczoną minę, usłyszał ciężki oddech, widział, jak od czasu do czasu krzywiąc się przykładam dłoń do serca, więc ukucnął przy mnie i z troską zapytał:
      - Jesteś na coś chory? Mogę ci jakoś pomóc? - W tym momencie musiał chyba sobie mnie przypomnieć, bo paroksyzm bólu zgiął mnie niemal w pół.
      - Nie… nie możesz… - Wydyszałem.
      - Ale, nie wiem, napewno? A może poprostu nie masz kasy na rachunek, co? Mogę za ciebie zapłacić, jeśli oczywiście nie zamówiłeś całej karty…
      Cały Klif. Zawsze i wszędzie gotowy pomóc obcym ludziom. Ja też pewnie bym pomagał, bo mam obrzydliwie miękkie serce, tylko napewno nie tak ostentacyjnie pomoc oferując.
      - Mam pieniądze, mam ich mnóstwo, właściwie ja mogę zapłacić za ciebie. Wiesz, kiedyś byłem bez grosza i myślałem, że z pieniędzmi będzie mi łatwiej. Napewno nie, że dadzą mi szczęcie itd., ale że ułatwią mi życie… i wiesz co? Gówno prawda. Mam pieniądze, mogę sobie wszystko kupić, z tym, że teraz nie potrafię już nic napisać, nie sprawia mi to żadnej przyjemności…
      - Piszesz coś? - Zainteresował się Klif.
      - Pisałem.
      - Ale co?
      - Wiersze, teksty, różnie…
      - Miałem kiedyś przyjaciela - spojrzał w przestrzeń. - On… też pisał. Mieliśmy zespół, choć właściwie to on go miał, my byliśmy tylko koniecznym dodatkiem, ale… nie przeszkadzało to nam. Był prawdziwym artystą, nie to co my, a potem… potem on umarł.. i…
      Dziwnie było słuchać o sobie. W szczególności, że mówiącemu załamywał się głos. Nigdy nie przypuszczałem, że mógłbym dla kogoś tyle znaczyć, przecież… przecież ja to tylko ja, prawda? Beznadziejny typek z toną kompleksów i miernym talentem. Do tego podły egoista, który najchętniej zwaliłby swoje problemy na innych, których i tak traktuje, jak swoją służbę, choć po prawdzie nigdy tego nie chce „tylko tak jakoś wychodzi”. Przecież doskonale sobie zdaję sprawę, jaki jestem humorzasty i okrutny, jak wykorzystuję innych, choć potem tego żałuję i mam wyrzuty sumienia.
      A teraz ktoś, kto tyle dla mnie znaczył mówił o mnie, jak o jakimś co najmniej bogu, jakimś niedościgłym mistrzu i wzorze, do którego on i chłopaki chcieli dążyć. Mimo, że siedziałem obok i chciwie słuchałem każdego słowa nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę o mnie.
      - Wiesz… ja też miałem przyjaciela… - mruknąłem. - On… uratował mi życie. Nie raz. Choć wcale nie musiał tego robić i właściwie, gdyby pozwolił mi się zabić, to miałby o wiele mniej kłopotów. On… kiedy było ze mną naprawdę źle, on powiedział, coś takiego, co na zawsze wbiło mi się w pamięć, coś, czego nigdy nie zapomnę i co przypominałem sobie zawsze, kiedy było ze mną źle… On powiedział, coś takiego, że „Pomyśl sobie, że ona siedzi tam gdzieś, zupełnie sama i nienawidzi siebie za swoje przegrane życie. A ty jesteś tu, ze mną, pijemy >>Dębowe<<, choć piwa nie lubisz i jesteśmy od niej o niebo lepsi. Bo pomyśl - czy ona kiedykolwiek napisała jakiś wiersz? No pomyśl - to przecież nie możliwe, a nawet głupie. A ty napisałeś ich mnóstwo i wszystkie są wspaniałe. Więc czym się przejmować?”
      Naprawdę tak powiedział, słowo w słowo. Mnie nigdy nie udało się powiedzieć niczego tak pięknego i prostego zarazem. Mnie zawsze wychodziło coś wzniosłego, albo totalnie chłopskiego. A na dodatek on to powiedział tak zwyczajnie, w toku rozmowy. Siedzieliśmy w parku i piliśmy piwo. Jakimś cudem udało mu się wydostać mnie na powietrze. Właściwie właśnie szedłem do niego i spotkaliśmy się po drodze. Wstąpiliśmy do Rodix'a, połączenia „Alkoholi świata” ze „Wszystkim za 4,50”, i poszliśmy do parku. Siedząc na ławce, ja oczywiście w cieniu wyżalałem mu się, jak to miałem w zwyczaju, z tym, że tym razem było ze mną naprawdę źle - akurat był ostatni dzień długiego weekendu, a ja po każdym dłuższym kontakcie z rodziną szukałem żyletki. A Klif znalazł tak proste słowa, żeby mnie pocieszyć. Gdyby nie moja chorobliwa powściągliwość, to rzuciłbym mu się na szyję (i oblał obu piwskiem). Poza tym to tylko Klifowi i wiecznemu brakowi gotówki zawdzięczam to, że się nie rozpiłem, bo tylko mocno wstawiony zapominałem o problemach i nie raz, nie dwa miałem ochotę poprostu się urżnąć. Ale on wiedział, że przy moich uwarunkowaniach (dziadek zmarł na chorobę alkoholową, a i reszta rodzinki lubiła sobie podpić, choć tylko przy okazjach, tu trzeba im oddać sprawiedliwość, tylko śluby, pogrzeby, imieniny, komunie, sylwester) nie powinienem się przyzwyczajać do topienia smutków we flaszce. Zresztą – widział, że moje zamiłowanie do koniaku równało się niemal mojej miłości do muzyki.
      I tak sobie siedzieliśmy opowiadając o sobie nawzajem, choć on w ogóle nie skojarzył ani mnie, ani nawet cytowanych przeze mnie jego własnych słów. Na koniec dał mi swój telefon i odprowadził kawałek do domu, bo brzuch i serce nadal tak mnie bolały, że ledwo mogłem się wyprostować.
      
      Aria
      Kiedy wszedłem do mieszkania uderzyła mnie dziwna cisza. Zazwyczaj już na klatce schodowej słychać było nastawioną na ful muzykę, albo najnowszą kompozycję. Och, owszem - Haru mógł czytać, jednak nie zauważyłem go ani w sypialni, ani w salonie. W bibliotece też go nie było. Czasami czytał w kuchni, ale ona też była pusta.
      No tak! Olśniło mnie - mógł, jak to miał w zwyczaju, wylegiwać się w wannie (choć właściwie on tylko się wylegiwał…). Ze znanych tylko sobie przyczyn powymieniał wszystkie drzwi w mieszkaniu, na takie pozbawione szyb, w ogóle jakichkolwiek przezroczystości, więc nie widziałem światła. Teraz jednak dosłyszałem ciężki oddech, jakiś jęk i niewyraźne pytanie.
      Zapukałem do drzwi, usłyszałem słabe „Wejdź…”.
      Siedział w kącie i ciężko dyszał.
      - Co ty robisz?! - Zapytałem ostro, bo mnie denerwował tym swoim zachowaniem. Potrafił, z nudów chyba, doprowadzić się na przykład na skraj śmierci głodowej lub wpędzić się w depresję, tak, że chodził tylko po mieszkaniu i szukał żyletki. I oczywiście to wszystko to była wina całego świata, tylko nie jego, a moja to już ponad wszystko, bo „nic mnie nie obchodzi, co on czuje, co on myśli i mam wszystko w dupie i mam sobie iść, bo i tak mnie jego cierpienie nie rusza i je swoją obecnością profanuję” i tak w kółko, z tym, że gdybym naprawdę wyszedł, to on by się pochlastał z samej przekory, żeby mi udowodnić, jaki to jestem podły. Nie czuł się z tym dobrze, wielokrotnie mi to później tłumaczył. Zresztą - widać było, jak się później męczył, wyrzekał coś na matkę, że ona była taka sama i też tylko wzbudzała w ludziach poczucie winy za jej błędy, właściwie za wszystko, za to, że się żyje też.
      Ale tym razem chyba nie chodziło o jakieś fochy - uśmiechnął się słabo, skrzywił i zwymiotował. Uroczo, pomyślałem. Robiłem tu różne rzeczy. Ale nigdy, przenigdy nie udało mi się doprowadzić do takiego stanu. Chociaż… na samym początku…
      - Kurwa! Idioto! Mówiłem ci, żebyś się nie zadawał z żywymi tak?!
      Spojrzał na mnie bolesnym wzrokiem. Krzyczenie na niego nigdy nie dawało żadnych efektów - co najwyżej zamykał się w sobie i w ogóle nie odzywał przez kilka dni.
      Westchnąłem:
      - Wstawaj i doprowadź się do porządku. Będę na ciebie czekał w kuchni, tak? Porozmawiamy sobie poważnie. Herbatę ci zrobię, co?
      - Rób, co chcesz - wymamrotał, ale podniósł się z podłogi.
      Po chwili siedział nad kubkiem parującej herbaty. Już zdążył na mnie naburczeć, że za słaba. Specjalnie zaparzyłem „słabą” (dwie torebki… dla niego to „słaba”…), żeby zobaczyć jak źle z nim jest - opieprzył mnie, więc nie najgorzej.
      - Mówiłem ci coś tak? Że masz się nie zadawać z ludźmi, których znałeś, tak?
      - Ale to był tylko Klif…
      - „Tylko Klif”! I widzisz, jak się załatwiłeś?
      - Ale jak, że to od tego?
      Czasami słysząc te jego skróty myślowe miałem sobie ochotę strzelić w łeb.
      - Wyobraź sobie! - Prychnąłem - nazywamy to tutaj „prawdopodobnymi skutkami”.
      - „Prawdopodobnymi”?! No sorry, ale nigdy nie zdarzyło mi się po spotkaniu z kimś czuć się, jakby mnie coś przetrawiło i wyrzygało!
      - Prawdopodobnymi w tym sensie, że coś takiego zawsze mogłoby ci się przydarzyć.
      - Wątpię - skwitował cierpko.
      - Idioto! Zawsze miałeś skłonności do bulimii, no nie?
      - Jak byś jadał od czasu do czasu i miał permanentną depresję podsycaną lekami, to też byś miał skłonności!
      - Lekami? - Tego wątku nie znałem.
      - Tak. Wyobraź sobie, że szprycowali mnie końskimi dawkami jakiegoś radosnego świństwa, które ponoć miały mi pomóc na bóle brzucha i wyobraź sobie, że w przeciwwskazaniach było wielkimi literami, żeby w żadnym wypadku nie podawać osobom z depresją, bo się pogłębia i występują myśli samobójcze, a poza tym miałem wszystkie „objawy niepożądane”? I byłem na dobrej drodze do tego, żeby dołączyć do tych „kilku zejść”.
      - I co?
      - Co „co”? Przemieliło mnie, zanim zdążyłem - wzruszył ramionami. - Co z tymi „prawdopodobnymi”…?
      - A co ma być? Skoro miałeś skłonności-
      - A mógłbyś znaleźć jakieś inne słowo? Bo mi się „skłonności” dziwnie kojarzą?
      - Tobie się wszystko kojarzy - tym razem to ja prychnąłem - wyjaśnię ci to wszystko, tylko mi nie przerywaj, tak?
      - Jak chcesz.
      - O co się znowu obraziłeś?
      - O nic. Mów.
      - Twoja egzystencja tutaj opiera się na Osobowości i Wyobrażeniu, tak?
      - Tak.
      - Wystarczy, że z jednym z nich coś się stanie i dupa. Och, egzystował będziesz nadal, nawet jeśli stracisz Osobowość, mówiłem ci, no nie? Ale Wyobrażenia jest, nie ukrywajmy, więcej, co za tym idzie jest istotniejsze. Spotykając się z ludźmi, których znałeś, na których opiera się twoje Wyobrażenie w jakiś sposób w nie ingerujesz - oni cię nie poznają - a dlaczego? Pomyślałeś o tym choć przez chwilę?
      - Ja go wcale nie szukałem.
      - Ale rozmawiałeś z nim, no nie?
      - To mój najlepszy przyjaciel!
      - To BYŁ twój najlepszy przyjaciel. Umarłeś, dotarło do ciebie?
      - A co ty możesz o tym wiedzieć? On mi ratował życie! Chociaż wiedział, że nie dostanie nic w zamian! On doskonale zdawał siebie sprawię, że tylko biorę, że nigdy nic mu nie dam, że kupuję sobie ludzi, że dla mnie najprostszym sposobem na zyskanie przyjaciela są drogie prezenty, że będę go do końca szantażował, że jeśli zacznie zadawać się ze mną nie będzie miał czasu na nic innego, że będę od niego wymagał, że sam nic mu nie dam. Wierzył, że jestem jakimś cholernie dobrym człowiekiem, który nie może dać sobie rady z okrutnym światem. Skoczyłby w ogień, gdybym mu kazał, a wierz mi, że byłbym w stanie to zrobić, jeśli miałoby się to równać sukcesowi muzycznemu, czy chociażby nowej gitarze. Wiedział, że każdą osobę, jaka spotkam natychmiast wkładam do swojego wielkiego planu wyniesienia mnie na szczyty, że zadaję się tylko z tymi ludźmi, którzy mi się do czegoś przydadzą i widział w tym wszystkim coś wspaniałego. To, że ciągałem ich wszystkich na próby kiedy JA miałem czas i ochotę też mu nie przeszkadzało, to, że wykorzystywałem ich na każdym kroku uważał za coś bardzo fajnego. Jest moim jedynym przyjacielem-
      - Nie rozumiesz, że się w ten sposób wykończysz?!
      - Nic mnie to nie obchodzi! - Wyszedł trzaskając drzwiami.
      Najwyraźniej rozmową nic nie załatwię, pomyślałem. Trzeba sięgnąć po środki ostateczne. Ech… dlaczego oni wszyscy mnie do tego zmuszają?
      
      Klif
      Wróciłem do domu. To spotkanie w restauracji wciąż mnie intrygowało. Tamten koleś… Miałem wrażenie, jakbym go znał, już kiedyś gdzieś widział… Zdejmuję buty, rzucam w kąt kurtkę. Jakby tamten facet… czułem się przy nim, jakby życie znów miało sens.
      Zamyślony wchodzę do pokoju, w pierwszej chwili nie zauważam siedzącego w poducho-fotelu mężczyzny. Jest wysoki, widać to nawet, kiedy siedzi, ubrany na czarno. To nie jest tak, że jest sympatyczny, albo groźny. Nie, poprostu tam siedzi.
      - Cześć Klif. Jestem Aria - mówi.
      - Cześć. Co u diabła- zaczynam, ale on nie daje mi skończyć.
      - Przez ciebie on się źle czuje.
      - Co?!
      - Krzywdzisz go.
      - Kogo, o czym ty mówisz?
      - O tym, że twój czas dobiegł końca.
      Wyciąga pistolet. I z uśmiechem pociąga za spust.
      
      Haru
      Wracałem do domu z kolejnego zlecenia. Szczerze mówiąc łatwizna. Wystarczyły dwa strzały i po sprawie. Jednak czułem się okropnie. Ledwo mogłem oddychać. Zresztą miałem tak od kilku dni, ale wtedy to już było absolutne apogeum. Ktoś, kto nigdy się nie dusił nie jest wstanie zrozumieć, co wtedy czułem. Dysząc ciężko, zgięty niemal w pół wlokłem się już nie w kierunku domu, ale po prostu przed siebie ledwo w ogóle zauważając, gdzie jestem.
      Potknąłem się o jakąś nierówność chodnika, o którą przecież w naszym kraju nietrudno i byłbym upadł, gdyby nie jakiś szczun, który szedł przede mną. Wrzasnął coś na mnie, ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia, co.
      Oparłem się ciężko o jakiś mur. Czułem, że jeszcze chwila i się po prostu przewrócę. Skupiłem się i rozejrzałem po okolicy. Było tuż po deszczu, promienie słońca odbijały się w kałużach i podświetlały świeże zielone liście. W takie dni świat wydaje się lepszy, czystszy i w ogóle wspanialszy niż jest w rzeczywistości. Aż się chce człowiekowi zagrać jakąś radosną solówkę, coś niesamowicie energetycznego. Aż się morda sama cieszy.
      Ale ja nie byłem w takim stanie… Gdzieś tu niedaleko mieszka Aria… Nie widziałem go od dobrych 10 dni, ciekawe, co u niego… Khe, he, jedyna nadzieja, że zastanę go w domu, bo jak nie, to wyląduję, w najlepszym wypadku, w szpitalu.
      Oderwałem się od muru i słaniając się poszedłem przed siebie.
      Najgorsze było wejście po schodach na to jego trzecie piętro. Gdy jakoś udało mi się wdrapać na samą górę bezwładnie oparłem się o chłodne drzwi. Nigdy wcześniej tu nie byłem. Jedyna nadzieja, że to właściwe mieszkanie – pomyślałem dusząc przycisk dzwonka.
      Przytomność odzyskałem, jak się później dowiedziałem, po czterech dniach. Leżałem na jakimś bliżej mi nie znanym tapczanie i bez słowa wpatrywałem się w sufit. Podobnie jak wszystkie ściany cały był zababrany jakimiś malowankami – tu zygzaki, tam kwiatki, ówdzie słoneczka, wszystko w kontrastowych barwach – jakby ktoś tu wpuścił obdarzonego nieskończoną wyobraźnią artystyczną czterolatka i dał mu gruby pędzel i kilka wiader farb. Wszystko to było wymalowane bez ładu i składu i musiało chyba powstawać stopniowo – jakby ktoś od czasu do czasu domalowywał kolejny gryzmoł.
      Czy to piekło? Jako osoba, której naprawdę ciężko jest się na czymkolwiek skupić, gdy coś ją rozprasza nie byłbym w stanie w tym pokoju nawet przebywać dłużej niż kilka minut.
      Skrzypnęły otwierane drzwi. Spojrzałem w tamta stronę. W wejściu stała średniego wzrostu kobieta, może dwudziestoletnia. Krótkie niesforme włosy skręcały się w drobne loczki, nadając jej pełnej twarzy cherubinkowatego uroku.
      - Nie poznajesz mnie? – Roześmiała się – to ja, Aria!
      - CO?!
      - Spokojnie, nie przemęczaj się! Musiał umrzeć, ktoś, na kim bardzo mocno opierało się twoje Wyobrażenie – przyznaj się nie miałeś zbyt wielu przyjaciół, co?
      - Z sześciu… - bąknąłem wciąż nie mogąc oderwać od niej wzroku. To miał być Aria?! Gdzie?! Jak?! W imię czego?! – I to nawet nie przyjaciół, a znajomych… Przyjaciela to miałem jednego… No może jeszcze kilka osób poznanych przez neta…
      - No właśnie. Jedyna nadzieja, że ten twój zespół zacznie gdzieś w wywiadach o tobie opowiadać, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas musisz się opierać na zwyczajniakach, później całość Wyobrażenia przejmują przepisańcy i nie ma praktycznie żadnego zagrożenia…
      Przysiadła na brzegu łóżka.
      - Wiesz… Z kobiecej perspektywy wyglądasz zupełnie inaczej – uśmiechnęła się słodko i założyła mi niesforne kosmyki za ucho.
      Strząsnąłem je, bo tego nie znoszę niemal na równi z patrzeniem w oczy.
      - Ty… ty też… - wybąkałem. To było dziwne. Niepokojące i bolesne, ale w gruncie rzeczy dość przyjemne.
      
      Aria
      - Już wiem, jakie jest źródło twoich problemów - powiedziałam. Siedziałam przy komputerze, Haru zagłębił się w fotel podciągając kolana pod brodę.
      - Tak? - Zainteresował się. Już dawno temu zauważyłem, że kiedy tylko mówi się o nim jego zainteresowanie całą sprawą wzrasta.
      - Tak. Nie chodziłeś do przedszkola, prawda?
      - Nie.
      - No właśnie. Ale widziałeś na pewno jakieś, prawda?
      - Jedno było koło mojego domu.
      - Wiesz, jakie tam panują zasady?
      - Silniejsi pomiatają słabszymi - warknął. Najwyraźniej mu się ta perspektywa nie podobała.
      - Właśnie. Ale kiedy silniejszy odchodzi, to słabszy zajmuje jego miejsce względem słabszych od siebie.
      - I co? Syf, jak nie wiem. Fabryka Małp, ot, co!
      - Ale widzisz - każdy ma okazję być uciskanym i uciskającym-
      - Ale to czerwono zabrzmiało!
      - Fakt. Ale co ty możesz o tym wiedzieć?
      - Nic. Stary kabaret i zrzędzenie starych. Przecież nie osądzam. Stwierdzam fakt. A w ogóle, to jak ty się nazywałaś, co? Bo ja to tylko słyszę: Aria i Aria, ale przed śmiercią, to jak?
      - Arkadiusz Iwanowic.
      - Żyd?
      - Chciałabym! Serb.
      - A jak pisane?
      - Przez „w”, znaczy w oryginale przez „v”, ale jak się ojciec do Polski sprowadził, to zmienił.
      - Ile ty masz lat, co?
      - Kobiety się o wiek nie pyta.
      Spojrzał na mnie krzywo.
      - No dobra - dwadzieścia trzy.
      - A jak liczysz?
      - W chwili śmierci.
      - A to takie buty! A data urodzenia?
      - 13 grudnia 1935.
      - CO?! Jesteś w wieku mojego dziadka?!
      - Nie jestem. Mam dwadzieścia trzy lata. Tyle miałam, kiedy mnie przepisali.
      - Ale chwila, przecież to by był 58, tak?
      - No.
      - I już wtedy przepisywali?! Przecież poziom ówczesnej wiedzy-
      - Był, jaki był, dlatego nie jestem do końca tym, kim byłam. Wiesz, takie drobne schizy. Zresztą to była faza eksperymentalna, dużo rzeczy działało wadliwie. Horror, powiadam ci. Ale, jakoś się udało. Wtedy uważali, że miałam szczęście, podobno Katji musieli zrekonstruować całe ciało i masę wyobrażenia wywołać sztucznie… Jak pomyślę, jak teraz wyglądają przejścia, to mnie śmiech ogarnia, jak sobie przypomnę, co było kiedyś! Ale wróćmy do tego przedszkola. Zrozumiałeś, co ci chciałam przekazać?
      - Może wróć do początku, bo mi ten trzydziesty piąty nie chce z głowy wyleźć…
      - Złośliwa świnia. W każdym razie wniosek jest taki, że osobniki, które żyły w gorszych warunkach są lepiej przystosowane.
      - No ja akurat-
      - Ty właśnie nie miałeś okazji być na górzeCo tak na mnie parzysz zboczeńcu?! Stuprocentowy facet ni mniej ni więcej - zbok jakich mało!
      - JA?! To tobie się coś skojarzyło!
      - Mnie?
      - No a czemuś się tak oburzyła?! Ja nic nie mówiłem!
      - Ale spojrzałeś!
      - Jak spojrzałem, cały czas na ciebie patrzę!
      - Zboczeniec! Skupiłbyś się na kwestii, a nie tylko seks ci w głowie!
      - MNIE?!
      - Zamknij się! Chodzi o to, że ty cały czas-
      - Byłem na dole, tak, rozumiem.
      - Wal się zboku!
      - Ale o co ci chodzi?!
      - Kończmy tę dyskusje, bo ona do niczego nie prowadzi.
      - Proszę bardzo.
      - No! Nie miałeś okazji rządzić, cały czas stałeś na pozycji rządzonego, czyż nie?
      - No tak.
      - Dlatego nie potrafisz zrozumieć, jak dla swoich celów można wykorzystywać innych. Nigdy tego nie robiłeś, jest to dla ciebie nienaturalne. Przynajmniej ja tak to widzę.
      - No cóż, racji ci odmówić nie można-
      Przerwał mu telefon. Jako dzwonek ustawił zdzierającego gardło japończyka. Co on tam wrzeszczy? Chyba „X! kanjite miro! X! sakende miro! X! subete nugisutero! X! kanjite miro! X! sakende miro! X! kokoro moyase!”. Boże, co oni temu człowiekowi zrobili? A właściwie: czym, bo co, to się raczej łatwo domyślić.
      - Muszę lecieć - mruknął, gdy skończył rozmawiać. - Kolejny fan Lovecrafta, ja to mam jakoś do kolesia szczęście.
      
      Haru
      Co ja robię? Co ja robię?
      Chodzę w kółko po pokoju i nie mogę się absolutnie na niczym skupić, nawet na chodzeniu.
      Co się ze mną dzieje?
      O Boże, Boże, Boże… Teraz siedzę przed kompem i się kiwam. Nawet nie wiem, co jest na ekranie. Ten cholerny niepokój. Nie chcę, nie chcę, nie chcę, mam dość!
      Aria.
      Myślę o Arii. Jezu, nawet z Arletą aż tak mnie nie wzięło. Co robić? Muszę, muszę, muszę, muszę być przy niej, tylko jak?
      Chociaż właściwie nie jest tak źle, może coś napiszę… Tylko co…
      Chcę być przy niej. Tylko ona pewnie nie chce być przy mnie, zresztą jaka by chciała zadawać się z takim beznadziejnym typem jak ja.
      Trzęsę się. Boże, ja się trzęsę. Niech mnie ktoś przytuli. Nie: ktoś. Aria.
      Drżąca ręka sięga po kubek z herbatą. Cholera, oblałem się. Czy to moja dłoń? Nie czuję jej, jak własnej. Wszystkie myśli skupione na jednym. Jednej.  Tak intensywne, że ja nawet nie potrafię trafić w odpowiedni klawisz na klawiaturze, wiem, bo próbowałem.
      Szczekam zębami - o co w tym chodzi?
      Miłość - uczucie, które uskrzydla? Ktokolwiek to powiedział nie był zakochany. Wspomnienie miłości uskrzydla. Ona sama zdecydowanie nie. Czysta destrukcja, czyż nie? I ja naprawdę chciałem to znowu poczuć? Ja chyba naprawdę jestem jakimś pieprzonym masochistą.
      Boże, Haru, skup się na czymś!!!! Czymkolwiek, co nie jest tą kobietą. Nie wiem, kurwa, rozwiązuj zadania z matmy.
      Czyż nie to jest właśnie najstraszliwsze, że teraz nie masz nic, co by cię zobowiązywało do jakiegokolwiek skupienia?
      Podciągam kolana pod brodę, wciąż się kiwam.
      Chcę poczuć jej dłoń na swojej, czy to tak dużo?
      Dużo. Za dużo. Nie dla mnie.
      Jezu, co ja mam ze sobą zrobić?
      Dobrze wiem, że jest tylko jeden sposób, żeby mi przeszło. Być przy niej. Wtedy świat wydaje się prostszy, łatwiej się skupić, bo priorytet został w taki, czy inny sposób zaspokojony.
      Trzęsę się, trzęsę, czy ja mam do cholery gorączkę?
      
      
      Co robić? Jest ze mną tak źle, że chyba faktycznie muszę zacząć działać.
      
      
      Komputer. Internet. Powoli, nie spiesz się. Myśl logicznie. He he, zakochany facet, który myśli logicznie. Pusty śmiech ogarnia.
      Co my tu mamy…? „Rekonstrukcja”? Głupi tytuł dla filmu… Ale z opisu ciekawe. No i duńskie, a nie USAńskie. Chociaż, nie, tu jest coś lepszego - „Lalki”. Widziałem już ten film, ale jest wielki. Prawie tak wspaniały jak „Gohatto”, choć może to dziwnie brzmi w ustach faceta. Hetero faceta.
      Teraz znaleźć telefon. Jaki był jej numer? Nie pamiętam, nigdy nie pamiętam ważnych rzeczy, dlatego sprawiam wrażenie, jakby mi na niczym nie zależało. Ale cicho, tu jest wpisany w książkę telefoniczną.
      - Słucham? - Jej głos. Niepokój zniknął. Jak mi dobrze i błogo, nareszcie mogę zacząć normalnie myśleć.
      - No hej, Aria. Słuchaj, znalazłem fajny film w necie, nie wiem, czy znasz – „Lalki”…
      - No właśnie słyszałam dużo, ale nie miałam okazji obejrzeć
      - To słuchaj, może byśmy skoczyli do kina, co? Bo akurat grają, a to wiesz, rzadka sprawa, żeby dobre filmy w kinie były, co?
      - Jasne nie ma sprawy. O której?
      - No tu jest na siedemnastą… Doliczając dojazd… Przyjdę po ciebie o czwartej, ok? 
      - Ok, nie ma sprawy. No to do zobaczenia, papa.
      Uff… No to teraz mam tylko w planach zrobienie z siebie totalnego idioty, czyż nie?
      Po pięciu minutach znowu się trzęsę. Gdzie tu logika?
      Logika dawno poszła spać tak śmiesznie, że aż nawet strach się bać
      Czy ja już kiedyś wspominałem, że kocham Lady Pank?
      
      Aria
      - Myślisz, że powinnam się w to pakować? – Zapytałam Katji.
      - A niby czemu nie? Koleś jest kapitalny!
      - No ale wiesz, ten stosunek – przełożony podwładny…
      - Bez pośpiechu! Do stosunków przejdziecie później! Na razie, to wyście się nawet nie całowali!
      - Katja!
      - No, co? Może o czymś nie wiem?!
      - Dobrze wiesz o co mi chodziło! No i ja nie mam pojęcia, czy on do mnie coś…
      - „Nie wiem, nie wiem” – przedżeźniła mnie. – A ilu facetów zaprasza dziewczynę do kina na film o miłości, jeśli ma je w dupie?
      - A skąd mam wiedzieć? On jest dziwny!!
      - A co to ma do rzeczy? Ślinisz się na samą myśl o nim!
      - Wcale nie!!!
      - Nie, no skądże-
      Przerwał jej dzwonek do drzwi. Zachichotała idiotycznie – widziała przez ściany.
      
      Haru
      Rozważmy taką, dajmy na to, Metallicę (jest to sposób na zajęcie myśli). Oczywista - nie chronlogicznie, tylko na zasadzie luźnych skojarzeń.
      Geniusz, czy szit?
      Geniusz, odpowiedź jest chyba jasna. Ileż to oni albumów wydali? Bodaj dziesięć studyjnych (o ile się nie mylę, przynajmniej tyle mam na półce). Początki mieli straszne. „Kill'em'all” ma taki związek z tym co robili później, jak „St.Anger” ze wszystkim, co zrobili wcześniej.
      „St.Anger” jest albumem, który skłonił mnie do trwania w przeświadczeniu, że tą całą Metallica, to się zachwycają nie wiadomo czemu, bo to szit jakich mało. Nikogo chyba nie zdziwi, że teraz właśnie słucham „St.Anger” i jest to mój ulubiony album… cóż, jestem dziwny.
      Covery z „Garadge.inc” są boskie. „Astrnomy” i „Lovermana” mógłbym słuchać na okrągło
      Na 'Tallicę nawrócił mnie jeden kawałek. Jaki? Chyba oczywiste - najlepszy chyba w całej historii metalu - „Master of Puppets”. I najlepsze jego wykonanie - to z S&M. Metallica ani wcześniej, ani później nie brzmiała tak doskonale jak wtedy (może to złośliwe, ale podejrzewam, że to dlatego, że byli TRZEŹWI, co zazwyczaj na koncertach im się nie zdarza).
      Najlepszy album? „Black” alias „Metallica”. Choć, kiedy to ja go ostatnio słuchałem? Chyba w zeszłym roku. Carved upon my stone My body lie, but still I roam. I najpiękniejszy lovesong - „Nothing Else Matters”… Gdybym potrafił stworzyć coś choć w połowie tak wspaniałego, może wtedy AriaSTOP! Miałeś o niej nie myśleć! Zajmij się Metallicą!
      „Master of Puppets” - kolejny album - i dwa najwspanialsze kawałki - „Welcome Home (Sanitorium)”, czyż nie tak wygląda moje życie? Genialny tekst, który porusza mnie do głębi, który moje życie definiuje, umiejscawia strach. No i oczywiście tytułowy „Master…” - piosenka o narkotykach. Ale czyż nie odnosząca się również do poezji? Do sztuki? Czy nie tak to ze mną było? Wystarczyło napisać jeden wiersz, żeby spadać w tę otchłań uzależnienia. Owszem wyrzucenie czegoś z siebie w formie wiersza sprawia, że czuję się lepiej. Ale, kiedy czuję się dobrze, nie potrafię pisać. A chcę, muszę, pożądam, to jest jak narkotykowy głód. I koło się zamyka. Taste me you will see more is all you need you're dedicated to how I'm killing you.
      Z kolei „Kill'em'all” skłoniło mnie do wniosku, że biednego Hetfielda ktoś podczas nagrania wykastrował tępą łyżeczką. Teksty? Hmm… Nigdy nie napisali już czegoś tak…. jakby to określić… cóż, chyba wszystkie, z „Metal Militia” na czele, znajdują się w czołówce najgłupszych metalowych tekstów wszechczasów (i to nie są moje słowa!). Muzycznie i wokalnie to jest poprostu straszne. I za to kocham tę płytę. Nie brzmi jak Metallica, nie brzmi jak nic co znam (no może poza miejscami, w których James próbuje się stać Robertem Plantem - horror). „Kill…” jest jedyne w swoim rodzaju, ostre, trashowe, krwawe, szczerzy do mnie zęby ociekające krwią. Uwielbiam ten niepowtarzalny styl.
      Z głośników płynie (choć właściwie zgrzyta) „My World”. Czyż nie tak właśnie wygląda moje życie, czyż nie tym jest ten mój cholerny niepokój? To mój świat! Wynoście się! Dalej, wynocha!!!! Boli mnie brzuch. Znowu. To mój świat. Czuję, że ktoś się dobiera do mojej głowy, tak jak w tej piosence. Każdego dnia ktoś inny, chcą ze mnie zrobić kogoś innego, przecież ja to widzę, może ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi, ale ja przywiązuję niesamowitą wagę do przedmiotów, do najmniejszych szczegółów.
      Ale przecież jest prosty sposób, żeby się ich pozbyć, prawda?
      Euterpe… Pomożesz, mi prawda?
      O tak.
      Powoli unoszę broń do skroni. Cóż, zabić mnie to nie zabije, bo już jestem martwy, ale mam nadzieję, że przynajmniej ich przepędzi. Chcieliście ze mnie zrobić zakochanego idiotę? Nie wydało! Miłość to uczucie przynależne tym wszystkim obrzydliwie zwyczajnym ludziom, ja taki nie jestem! Nigdy nie będę!
      Zimny krążek lufy przy skroni, kocham ten chłód. Uważajcie skurwysyny, oto nadchodzę Moja głowa będzie moim domem.
      
      Aria
      Wbiegłam do pokoju w ostatniej chwili - ten idiota chciał sobie strzelić w łeb! Z Euterpe! To by go definitywnie wymazało. Szarpęłam jego rękę - strzelił w sufit, przycisnęłam go do ściany:
      - Co ty robisz idioto?!
      - Te sukinsyny próbowały ją posiąść Próbowali uczynić mnie kimś innym.
      
      Haru
      Pierwszy raz jestem chyba tak blisko Arii. Nie udało mi się od tego uwolnić, więc co? Mam zatonąć? Do tej pory miałem tylko sztukę.
      - Aria… - Dlaczego te słowa z moich ust? Przecież, ja nic nie chciałem powiedzieć, dlaczego moja ręka dotyka jej policzka? Dlaczego czuję jej wargi na moich? Dlaczego…?
      
      Który stał się piekłem
      Haru
      Koszmarny sen. Wszystko mi się przypomniało.
      Dlaczego oni to sobie robią? Bez przerwy tylko na siebie wrzeszczą. Chryste, jak oni się nienawidzą. Dlaczego więc są małżeństwem? Chyba nie bierze się ślubu z kimś, kogo się nienawidzi, prawda? Dlaczego oni wciąż krzyczą? Skąd tyle agresji? Dlaczego oni wciąż się krzywdzą? Jak można być tak zwyrodniałym, żeby kazać komuś cierpieć? Nie miałbym oporów, żeby kogoś zabić, ale krzywdzić? Zadawać ból? Wrzeszczeć na siebie, obrażać? I po co to? Dlaczego oni przy wrogach są ulegli, dlaczego za przegrane życie odgrywają się na sobie nawzajem i na mnie? Co ja im zawiniłem?
      Krzyczą, krzyczą, krzyczą, to boli, tak strasznie boli, przecież oni to widzą, dlaczego im to sprawia przyjemność? Dlaczego cieszą się z mojego cierpienia? Dlaczego moje łzy sprawiają im radość? Ona tak szaleńczo chce, żebym się zabił, dlaczego? To ma być matka? Czy matkom nie powinno zależeć na tym, by ich dzieci były szczęśliwe?
      Dlaczego ona mści się na mnie? Przecież nie ja odpowiadam za moje istnienie, to jedyna rzecz, jakiej nie zawiniłem i może właśnie to tak ich frustruje? Dlaczego oni traktują mnie, jakby mi zależało na ich biedzie, jakbym to ja był ich wrogiem najzacieklejszym? Za co? Za co? Gdybym tylko mógł, uciekłbym już dawno, gdyby nie Klif skoczyłbym z mostu.
      Chryste, jak ja się ich boję. Jakim ja jestem pieprzonym tchórzem. Wystarczy na mnie krzyknąć. Ja się nawet nie bronię. Od razu uciekam. Całe moje życie to nieustająca ucieczka. Ktoś na mnie wrzaśnie, a ja już mam łzy w oczach, kładę uszy po sobie i uciekam, jeśli nie fizycznie, to przynajmniej duchowo.
      Może od tego ciągłego strachu, od tej ucieczki bezustannej ja już zupełnie zwariowałem? Może cały ten świat, Aria, to wszystko, to tylko wytwór mojej wyobraźni? Może tak naprawdę wcale nie umarłem, tylko siedzę w wariatkowie i gadam do siebie? Może nareszcie udało mi się uciec? I tylko sny, nagłe przebłyski świadomości, przywołują wspomnienia?
      E, tam, bzdura. Gdyby to był wytwór mojej wyobraźni nie zabrakłoby tu Sekai. Cóż to za wieczność, bez Klifa, Świra i Żyda? A Arleta? Boże, ja już nawet nie pamiętam, jak ona wygląda. Zresztą przestała mnie całkiem interesować, gdy tylko uzyskałem pewność, że ona też mnie kocha. I co miałbym z nią chodzić za rączkę? Gdzie tu sens? Gdzie niepewność? Gdzie strach, gdzie cierpienie? Gdzie naprawdę silne doznania? Moja poezja by tego nie wytrzymała. Bo jest słaba, tak jak ja, bo żywi się moim cierpieniem i niepewnością.
      Cóż z tego, że nienawidzę tych uczuć, kiedy nie znam innych? Kiedy nie potrafię być szczęśliwy, kiedy szczęście mnie zabija?
      Zresztą cóżby to była za miłość, moja i Arlety? Skończylibyśmy jako małżeństwo nienawidząc siebie i swoich dzieci. Proste, pełne ładu, choć nie normalności życie. Absolutne dno. Bo już niżej od zadawania innym cierpienia upaść nie można.
      Niepewność, niepewność, niepewność. To z niej wynika poezja, muzyka, sztuka każda. Porządek zabija, porządek to siła niszczycielska. Zabija indywidualność, niesie śmierć. Każdy artyzm rodzi się z chaosu. W najlepszym razie wśród ładu byłbym tępym rzemieślnikiem. A ja jestem Artystą i ład mnie zabija.
      Nie ma gorszej rzeczy nad pokój, ład i harmonię. To pewna śmierć, dla takich, jak ja. Niepokój, chaos, oto mój raj. Oto przestrzeń, w której mogę tworzyć.
      Jeśli Bóg istnieje, to dziękuje mu za ten sen. Dał mi siłę.
      Zawsze robiłem wszystko, by nie krzywdzić innych, by nie zadawać cierpienia. Moja matkę bolało to, że nie chciałem się zabić. I jej ból, był moim bólem. Nie chcę, by ludzie cierpieli. Ale ja cierpieć muszę. Bo z cierpienia rodzi się Sztuka. A Sztuka to jedyny sens istnienia.
      Taak… dziękuje ci Boże… Zabrałeś mi szczęście i spokój. Dałeś mi ból. A ból jest ojcem poezji. Reszta… rzemieślnictwo, robota dla chłopa. Nie Artysty.
      Miłość, miłość, miłość! Co to jest? Nuda! Absolutnie nic z niej nie wynika! Miłość? Kwiatki, ptaszki, słonko świeci… i co?! I nic. Bo miłość jest celem. Absolutem. Ale absolut tylko wtedy ważny, gdy nieosiągalny. Owszem, to jest przyjemne. Ale zabija sztukę. Człowiek szczęśliwy nie tworzy – bo po co? Sztuka jest drogą do szczęścia. Drogą usłaną różami. A róże mają kolce.
      Sztuka to dążenie do zmiany. A do czego chciałby dążyć, ktoś, kto ma u boku ukochaną osobę, pieniędzy pod dostatkiem, nic mu nie dolega? Jest szczęśliwy, osiągnął już wszystko.
      Sztuka wynika ze wszystkiego, co złe. Sztuka to wszystko, co negatywne. Bo pocóż malować piękną kobietę, jeśli się ją ma u boku? Pocóż pisać wiersz o tym, że jest się szczęśliwym? Pocóż opisywać idealny świat, skoro w nim się żyje? Przecież to widać, każdy może to dostrzec.
      Mój ból, moje cierpienie nie za pośrednictwem wiersza, czy muzyki dostrzegł tylko Klif. Szczęście jest jak słońce, promienieje tak, że nie sposób go nie dostrzec, gdy jesteśmy szczęśliwi mamy ochotę wykrzyczeć to całemu światu i najczęściej to robimy. Prawdziwe cierpienie jest ciche, milczy, nie mówi wprost. Jego nie da się wykrzyczeć, zbyt jest, jako duszy przynależne, święte by tak je sprofanować. Aby się wyrazić potrzebuje subtelniejszych metod. Potrzebuję Sztuki i ja mu ją daję. Pozwalam płynąć rzece doznań, pozwalam by kierowała dłońmi, najcenniejszym, co mam.
      
      Aria
      Opowiedział mi o swoich przemyśleniach. I to ciągłe pytanie: „dlaczego ludzie zadają innym ból?!”. Szczerze mówiąc argumentował jak dziecko – naprawdę tego nie rozumiał, brzmiało to miejscami jak wypowiedź sześciolatka, który nie rozumie „świata dorosłych”. Biedaczek – zupełnie nie może zaakceptować, że świat jest taki jaki jest i choćby płakał nad tym dzień w dzień nic tego nie zmieni. Po raz kolejny wynikła kwestia przedszkola.
      - Co z tego, że tak jest? To nie jest normalne, dlaczego ludzie tak się zachowują? – Dopytywał się uparcie.
      - Haru… pewne rzeczy naprawdę musisz zaakceptować takimi, jakimi są. Czepiasz się, że trawa jest zielona?
      - To, że trawa jest zielona nie sprawia nikomu bólu, więc jest mi to obojętne!
      - Nienawidzisz tego świata, prawda? Dlaczego więc za wszelką cenę, starasz się go „uzdrowić”? To bezsens, syzyfowa praca, a na dodatek nic z tego nie będziesz miał-
      - Bo to naprawdę jest takie ważne?! Żebym „coś z tego miał”?! A może mnie po prostu chodzi o to, żeby nikt nie musiał cierpieć tak jak ja?! Nie wpadłaś na to?! Chodzi o NORMALNOŚĆ, a nie jakieś idiotyczne korzyści!
      - Chciałbyś takiego świata „powszechnej szczęśliwości”?
      - Nie. Zawsze są biedni i są bogaci, szczęśliwi i smutni. Niech tylko nie krzywdzą się nawzajem.
      - „I przykazanie nowe daję wam, żebyście się wzajemnie miłowali”?
      - Żebyś wiedziała.
      - Przecież ty nie wierzysz w Boga.
      - Nie. Ale to nie jest tak, że neguję jego istnienie. Po prostu nie jestem wstanie Uwierzyć. Ale czasami „wiem”, że on chyba tam jest. To skomplikowane. Ale wierzyć nie wierzę, ja w nic nie jestem wstanie uwierzyć. Natomiast jestem wstanie szanować chrześcijaństwo, właściwie Jezusa.
      - A więc w niego wierzysz?
      - Nie w to, że był/jest bogiem, ale w to, że był dobrym człowiekiem.
      - Ale istniał? W to wierzysz?
      - Nie: wierzę. Wiem. Na zasadzie wiedzy historycznej – wiem, że istniał Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Totmes III i cała reszta, na takiej zasadzie.
      - I był dobry?
      - Oczywiście. Potem różni ludzie wykorzystali jego przesłanie do naprawdę strasznych rzeczy i w jego imię dokonywali potwornych rzeźi, ale czy z większością religii tak nie jest? Dajmy za przykład taki Koran, który został potwornie wypaczony…A co do Jezusa – chodziło mu przecież o to, żeby ludzie byli dla siebie dobrzy i w tym nie widzę absolutnie niczego złego, to jest filozofia jak najbardziej Dobra.
      - Jesteś pacyfistą?
      - W skali mikro.
      - To znaczy?
      - Nie jestem przeciwny wojnom pomiędzy państwami, temu nikt nie zapobiegnie, zwykły szary człowiek nie jest wstanie, choćby nie wiem, jaką ilością pacyfek się obwiesił. Duże zgromadzenie, potężny protest może zmienić losy jednej wojny, ale nie ich wyrzeczeniu się. Natomiast, jeżeli pojedyncze jednostki przestaną się okładać pięściami, jeżeli każdy pojedynczy człowiek zrozumie, że to do niczego nie prowadzi – wtedy idea wojen wygaśnie niejako śmiercią naturalną. Tylko, że widziałaś, co spotkało Jezusa, jednego z naprawdę niewielu Dobrych ludzi w historii. To chyba niemożliwe, żebyśmy tacy byli z natury. Coś musi nas takimi czynić.
      - Cywilizacja?
      - Bardzo możliwe – to, że nie musimy polować, nie musimy walczyć o swój byt ze zwierzętami, że nasze terytorium ograniczające się do tych 40m2 jest chronione niejako z urzędu… hmm… nie zatracamy instynktu, tylko możliwość jego hmm… realizacji. Wszystkie inne zwierzęta tak naprawdę nie wiedzą, co to okrucieństwo, żadne z ich działań nie prowadzą do bezsensownego zadawania bólu.
      - Kot bawi się swoją ofiarą.
      - Jeżeli ofiara jest warta dalszego życia, będzie przydatna w środowisku, to ucieknie. Jeśli nie będzie w stanie tego zrobić to oznacza, że była słaba. Osobniki słabe muszą zginąć, nie mogą przekazać potomstwu słabych genów, to by zniszczyło gatunek. – Wzruszył ramionami.
      - Ta bezwzględność ci nie przeszkadza?
      - Nie, dlaczego miałaby? Wynika z praw natury, tak musi być. Śmierć jakiejś antylopy nie jest bezsensowna, a jedyny ból, jakiego zaznaje jest czysto fizyczny. Gdybyśmy byli kanibalami, zapewniam cię, że myśliwy przed zadaniem śmierci swojej ofierze uświadomiłby jej masę rzeczy, tak, aby cierpiała. Psychicznie.
      - Przesadzasz. W ogóle, to argumentujesz bardzo logicznie, jednak podstawy twojego działania są bardzo dziecinne. Mówisz poważnie i nie sposób się z tobą nie zgodzić, ale rozważany problem tak naprawdę nie istnieje dla nikogo, poza tobą, może jeszcze kilkoma równie dziecinnymi osobami, rozumiesz?
      - A co to ma do rzeczy? Nie uznasz racji sześciolatka, bo jest sześciolatkiem? Nie uznasz racji Murzyna, bo jest Murzynem? Nie uznasz badań Hawkinga, bo jest ciężko chory? Wydaje mi się, że chodzi o to, czy ktoś ma rację, a nie ile ma lat i jakiej jest narodowości!
      - Nie zrozumiałeś mnie – chodziło mi o naturę problemu. To, o czym mówimy to problem dziecka. Nie istotne, jakiego, zdrowego, chorego, czarnego, białego, czy cholera wie, jakiego. Dziecka. To okrutne, ale dorośli nie przejmują się problemami dzieci, bo tak naprawdę nie są one istotne dla ludzkości.
      - I właśnie o tym mówię – macie w dupie jedyną osobę, która może wam powiedzieć, że cała wasza fizyka jest gówniana, bo jest ona za młoda, a tylko dlatego może wam to wskazać, bo nie przesiąkła jeszcze waszym bzdurnym światopoglądem!
      - Nie złapiesz słońca na wędkę. Nie da się i już, nawet, jeżeli to jest niesprawiedliwe, to i tak tego nie zmienisz. Zachowujesz się jak dziecko, nie dorosłeś do okrutnego świata i to jest twój problem. Nie mogę oceniać, czy to jest dobre, czy złe, bo sama siedzę w tym bagnie i nie mogę patrzeć obiektywnie, ale to, że jesteś niesamowicie dziecinny jest bardzo widoczne.
      
      Haru
      Aria twierdzi, że jestem dziecinny. A jak inaczej bronić się przed światem? Czyż nie najlepszym jest sposobem stać się dzieckiem? Dzieckiem, co nie rozumiejąc i dopiero świata się ucząc niektóre rzeczy może jeszcze przyjąć za normalne? Co nie pojmując co powaga, a co tragedia może wszystkie swe problemy do żądania cukierka zredukować. Co może przez swą niewinność bardziej jest na ciosy narażone, ale czy wiedza, czemu ludzie są wobec siebie tak okrutni nie jest gorszą?
      Stać się dzieckiem, a potem zupełnie zniknąć, oto droga artysty. Przestać zwracać uwagę na siebie, swój ból znosić z głową podniesioną, jako cenę, myto, za to, co bogom wyrwane.
      Zniknąć.
      Ale to tak bardzo frustruje.
      Bo znikasz coraz bardziej, zapadasz się w siebie. Na zewnątrz jednak wciąż istnieje ciało i jakaś w tym ciele jaźń, już nie twoja, a obca, hegemonii której jeż nie przezwyciężysz.
      Najgorzej jest wtedy, kiedy nie możesz już krzyczeć, obecność jakichkolwiek ludzi sprawia, że ONO przejmuje całkowitą władzę i słuchać, jak głosem twoim wypowiada słowa obce.
      
      Aria
      Ostatnimi czasy Haru coś posmutniał. Tak, jak przedtem mógł zaśmiewać się godzinami z byle czego, tak teraz każde jego słowo stało się wymuszone. Zauważyłam też, że prawie nie grał na gitarze, a nawet, kiedy zaczynał, to bardzo szybko się zniechęcał i niemal rzucał ją na jej zwykłe miejsce w kącie sypialni. Książek też prawie nie czytał, tylko chodził nerwowo z kąta w kąt nie słysząc, co się do niego mówi i na każde pytanie reagując gniewnym parsknięciem.
      W końcu zapytałam wprost, o co mu chodzi, a raczej, co się z nim dzieje.
      - Jak to co?! Nic nie napisałem od miesięcy, to się ze mną dzieje. Co wezmę gitarę, to się skupić nie mogę. Wszystko mnie drażni, nie potrafię tak. Żebym nie próbował, ale gdzie tam – tony papieru zmarnowałem i nic konstruktywnego z tego nie wynikło, same częstochowizmy. Czuję się tak jakbym… jakbym się kończył…! Mam taką histeryczną świadomość, że może już nic nie napiszę, nic nie zagram, że po prostu nie potrafię, że się wypaliłem, ja nie chcę…! – Niemal się na koniec rozpłakał.
      Cóż, pozostało mi tylko przytulić go i w jakiś tam sposób pocieszyć. Było jasne, że tego właśnie oczekuje. Dawno już zdążyłam się przekonać, że on potrzebuje stałej opieki, kogoś, kto byłby przy nim bez przerwy, szczególnie wtedy, gdy znowu „dopadł go jakiś schiz”. Potrafił przez kilka dni siedzieć w kącie i gryzmolić coś po kartkach – ktoś musiał mu te kartki podsuwać. Jak miał jakieś dziwne widzimisie, to nie jadł przez dwa-trzy dni, bo akurat „nie miał ochoty”.
      Nie miałam co liczyć na to, że mnie przytuli, czy coś takiego. Opiekuńczym też w żaden sposób nie dało się go nazwać. Sam z siebie nigdy mnie nie pocałował – miał o sobie zbyt niskie mniemanie, żeby zrobić cokolwiek, co mogłoby mi sprawić przyjemność. Z drugiej strony ja mogłam z nim zrobić, co mi się podobało – nie wydaje mi się, żeby protestował, gdybym na przykład uznała za bardzo zabawne gryzienie go w ucho. Uważał mnie też trochę za wariatkę, dlatego właśnie, że chciałam mieć z nim cokolwiek do czynienia. Sam miał siebie za ostatnie społeczne i towarzyskie dno, ale czuło się, że dla mnie zrobiłby wszystko, gdybym tylko zechciała.
      To wszystko było takie urocze! Choć przyznaję, że nieco nieznośne – te jego humory potrafiły mnie nie raz wyprowadzić z równowagi.
      Na początku było wspaniale. Ale potem… Potem coś zaczęło się psuć. Ta jego niemożność napisania czegokolwiek powodowała jego ogromna irytację i wygrzebywała dawno pochowaną nienawiść do całego świata.
      Przez następne dwa tygodnie czytał w kółko „Zbrodnię i karę” ruszając się z tapczanu tylko po to, by pójść do łazienki. Jadł byle co i z wielką łaską. Kiedy któregoś dnia pocałowałam go na powitanie skrzywił się, jakby to było coś obrzydliwego.
      
      Haru
      - Haru… Czy ty mnie w ogóle jeszcze kochasz? - Tak poprostu zapytała. Jakby to było proste. Albo logiczne. Są sprawy, w przypadku których przyczyna i skutek, owszem, kiedyś się spotykają, ale idą bardzo krętymi ścieżkami. Tylko jak jej to wytłumaczyć? Przecież nie będzie wstanie spojrzeć na to obiektywnie. Ja już mogę. Ale ona nie.
      - Boże, Aria, ty tego nie widzisz? Przecież ja tylko biorę, nie jestem w stanie nic ci dać, nie dostrzegasz tego? Jestem jakąś emocjonalną czarną dziurą, bez przerwy tylko absorbuję, oczekuję, by ktoś był dla mnie miły, żeby mnie kochano, uwielbiano, a sam nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny ludzkich uczuć? Że jedyne, co może mnie zainteresować, to jakaś nowość? Że w momencie, kiedy coś staje się dla mnie zwyczajnie, to wszystko mi przechodzi? Boże, Aria, ja wiem, że jestem ostatnią świnią, ale nie potrafię inaczej. Pragnąłem w życiu różnych rzeczy, ale gdy tylko dostawałem je w swoje ręce, stawały się zupełnie obojętne.
      - Aria… Ja ostatnio obejrzałem sobie Battle Royal, po raz kolejny. I znowu się zastanawiałem, co bym zrobił na miejscu tych dzieciaków. Jak bym się zachował, gdyby moje życie zależało od śmierci innych?
      - Dobrze wiesz - podjąłem po chwili - że nie jestem normalny. Na samą myśl o zgnieceniu szczypawki ogarniają mnie mdłości. Ale w zabiciu człowieka nie widzę nic złego. I… to, że bym zabijał jest chyba jasne, choć na pewno wybrałbym jakąś szybką i w miarę cichą broń… Znaczy generalnie to się zastanawiałem, czy jest ktoś, kogo nigdy, przenigdy bym nie zabił i… - Spojrzałem jej prosto w oczy, po raz pierwszy chyba - nie ma nikogo takiego. Kiedyś… Był Klif, była Arleta, a… a kiedy oni zniknęli… byłaś ty. Tylko, że… - przełknąłem ślinę - ten cholerny ucisk w gardle! - Tu chodzi o to, dlaczego bym zabijał. Nie, dlatego, że chcę żyć. Dlatego, że nie chcę umrzeć. Ja chce umierać. Nie rozumiesz? Ciągłość, trwanie, czasowniki.
      - Aria… Ty chcesz być szczęśliwa. Generalnie ludzie chcą być szczęśliwi. Ja nie. Szczęście nie jest twórcze. A ja mam tylko twórczość. Jeśli to stracę umrę. Nie fizycznie, skądże znowu. Ale coś we mnie umrze i to, co pozostanie to już nie będę ja, rozumiesz?
      Łzy w jej oczach, Boże, dlaczego każesz mi tak krzywdzić ludzi?!
      - Aria. Ja cię kochałem. Kochałem do szaleństwa. I Bóg mi świadkiem, że chciałbym ponad wszystko kochać cię nadal. Ale nie potrafię. W momencie, gdy nasz związek został w jakiś sposób usankcjonowany przestał mnie obchodzić, rozumiesz? Ja nie potrafię znieść jakiegokolwiek porządku, stałości, rozumiesz? Ja nie potrafię żyć, ja potrafię tylko umierać.
      - Aria, ja wiem, że jestem ostatnim skurwysynem. Ale ja ci musiałem to powiedzieć. Inaczej bym cię oszukiwał, a to byłoby jeszcze gorsze. Nie potrafię żyć w kłamstwie, rozumiesz? Oszukiwanie kogoś jest jeszcze gorsze od-
      Nie pobiegłem za nią. To byłoby podłe.
      Boże.
      Skurwysynu.
      Dlaczego tak do siebie podobnym mnie uczyniłeś?
      
      Frantic
      Czyściłem szklanki. Czyściłem je, dlatego, że w przekonaniu wielu, naprawdę wielu ludzi to właśnie powinien robić barman. Więc przymuszony Wyobrażeniem zawzięcie czyściłem szklanki, dawno już przecież czyste. Mówią o mnie „Frantic”, znaczy „Wariat”. Prawdopodobnie, dlatego, że to lepsze od Bob, czy czegoś równie wieśniackiego. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie przepisali, ale, jako, że „do żadnej uczciwej roboty” się nie nadawałem pozwolili mi prowadzić knajpę. Dostała nazwę „Kansas”, którą wszyscy bez wyjątków uważali za głupią, ale jakoś tak cholernie się z tym miejscem kojarzyła.
      Któż w moim „Kansas” bywa? Och, różniście, czasami nawet zdarzają się zwyczajniaki, choć często uciekają słysząc rozmowy żmarłych. Najtwardsi zawodnicy są wstanie wmawiać sobie przez kilka dni, że to poprostu jacyś fani fantastyki, którzy przyczęstawo dziadują na sesjach (w języku dobrych ludzi – sesja = czarna msza).
      Ale to wyjątki. Utarło się, że „Kansas” to melina kleryków. Z klerykami rzadko kto z pozostałych przepisańców chce mieć coś do czynienia. Dlaczego? Bo klerycy to same świry. Och, zazwyczaj całkiem nieszkodliwe, jak na przykład Katja. Są też nieco niebezpieczni jak ten nowy, zdajsie Haru. Niby spokojny chłopak, ale podobno, jak się wkurzy, to potrafi ciskać różnymi przedmiotami (telewizor wyleciał oknem, sam widziałem). No i jest jeszcze trzecia kategoria. Właściwie jednoosobowa. Nazwa? Totalny wariat do leczenia w zakładzie zamkniętym. Wskazania? Nie denerwować, w żadnym wypadku nie denerwować. Jeszcze nikt tego nie przeżył. Któż to taki? Aria. Ale tak jakoś już się przyzwyczaiłem, a i on nie wydaje mi się dla mnie zagrożeniem. Jestem mu potrzebny, moja knajpa, mój alkohol. Cóż, tak to już jest.
      Kiedy przyszedł pierwszy raz jeszcze nic o nim nie wiedziałem. Potem… potem nasłuchałem się niesamowitych opowieści. Generalnie wszystkie skupiały się na tym, że Aria, nie wiedzieć czemu został klerykiem-opiekunem. Za pierwszym razem nikogo to nie dziwiło, bo jeszcze nikt nie zdążył zasmakować jego wybryków. Ale… cóż, Aria zamordował swojego wychowanka i normalnie czekałoby go za to co najmniej zamrożenie funduszy i areszt na kilkadziesiąt lat, bez możliwości przyspieszenia czasu. Jeśli morderstwo było wyjątkowo okrutne oczywista wymazanie. Tymczasem Arii nie zrobiono nic, a nawet wręcz przeciwnie nie dalej jak po tygodniu przydzielono mu nowego przepisańca. Ten też skończył jak poprzedni, a po nim bodaj jeszcze sześciu. Za każdym razem Aria przychodził do „Kansas” i pił na umór przez ten tydzień – dwa, zanim znowu mu kogoś nie przydzielili.
      Za dużo go o tych jego wychowanków nie wypytywałem, ale conieco sam mi opowiedział – wiadomo po alkoholu człowiek staje się gadatliwy – znaczy nie każdy, ale takie jest Wyobrażenie, więc nie mamy zbytnio innego wyjścia. Akurat miał takiego pecha, że za każdym razem trafiał mu się Wyobrażeniec. Zero jakiejkolwiek Osobowości, absolutne kukły. Niektórzy to lubią, bo mają zdecydowanie mniej roboty, ale Aria akurat, jak to kleryk miał jakiegoś swojego świra. No i ten jego objawiał się niczym więcej, jak panicznym strachem przed samotnością.
      Tamtego popołudnia Aria wszedł do „Kansas”, tak, jak nie wchodził od miesięcy – zgarbiony, w krzywo narzuconym na ramiona płaszczu, ze zmęczoną twarzą, śladami łez. Znowu był mężczyzną, co też nie mogło oznaczać niczego dobrego. Zresztą – wiedziałem, że to się tak skończy – opiekun nigdy nie powinien wiązać się z uczniem. W szczególności ktoś taki jak Aria. I z kimś takim jak ten cały Haru. Czyż człowiek o imieniu Hadrian, o którym krążą plotki, że jest poetą może być odpowiednim facetem dla niezrównoważonej histeryczki? Zapewne sam taki jest i potrzebuje cichej, statecznej opiekunki, a nie wariatki. Choć oczywiście nie znalazł się ani jeden taki chojrak, żeby któremuś z nich to uświadomić.
       Kiedy wszedł… Z czarnych włosów woda ściekała po płaszczu na posadzkę. Znowu padało, a od trzech chyba miesięcy utrzymywał się stan permanentnej deszczowej wiosny – mam to nieszczęście, że „Kansas” mieści się niedaleko mieszkania Haru, który – kolejny objaw jakiejś manii – utrzymywał ten stan doprowadzając co poniektórych do histerii. Gdy Aria usiadł przy barze przez myśl przemknęły mi dwie rzeczy – czy już go zabił i cóż on mógł mu zrobić.
      Krople wody spływały na wypolerowaną powierzchnię ciemnego drewna blatu. Długim, białym palcem rysował z nich jakieś wzory, nie mogłem jednak dostrzec co. Postawiłem przed nim butelkę i kieliszek. Cóż taka moja rola. Teraz jeszcze pozostało mi wysłuchać zwierzeń. Westchnąłem. Szczerze mówiąc nie miałem na to najmniejszej ochoty.
      - On… On mnie zostawił… Jak on mógł mi to zrobić…? – Mówił w głąb kieliszka, tak jak poprzednio. Tylko tym razem tekst był nieco inny, a głos bardziej płaczliwy.
      Zapowiadał się długi, naprawdę bardzo długi tydzień.
      
      Haru
      Leżałem na trawie, dookoła noc, niebo nad głową. Ile już tak leżę? Kilka godzin. Najpierw oczywiście czytałem książkę – „Sputnik Sweetheart”, standardowo Murakami – ale teraz zrobiło się już ciemno, ludzie odeszli.
      Potrzebowałem wyrwać się z miasta – a gdzie skończyłem? Nad brzegiem „jeziora” o wodzie tak brudnej, że wypiera ołów. Leżąc na na wpół wydeptanej trawie, wszędzie dookoła brud i śmieci. Czy tak wygląda nasz świat? Jeden wartościowy egzemplarz człowieka otoczony zewsząd ludzkim śmieciem? A może jest odwrotnie? Może to ja jestem odpadem, a to wszystko dookoła wartościowym światem?
      W uszach pobrzmiewa zamiast szumu drzew i śpiewu ptaków czysty wokal Hetfielda. Bo i tu nie ma ptaków, z drzew zostały słupy telegraficzne – efekt działań amatorów bonsai z Zieleni Miejskiej – nikt im nie powiedział, że obcięcie wszystkich gałęzi do niczego nie doprowadzi. A więc Metallica. „Load” wwierca mi się w mózg za pośrednictwem słuchawek. Pewnie od tego szajsu stracę słuch, jak ta dziewczyna, którą poznałem przez Internet, a która powoli traciła wzrok, bo po nocach i przy słabym świetle pisała i czytała.
      Ale wróćmy do ‘Tallicy. „Load”. Bynajmniej nie mój ulubiony, ani ich najlepszy album. Dlaczego wybór padł właśnie na niego? Nie wiem. Wiem. Czyż te teksty nie pasują idealnie do mojej sytuacji?
      Czy tym właśnie jest dla mnie Aria? Nie moją zdzirą? A może to ja jestem jej skurwysynem? Powinienem zejść jej z drogi. Coś nie w porządku? Już kiedyś słyszałem tę śpiewkę. Ciągniemy się nawzajem na dno. Ja jestem szczęśliwy, a ona cierpi. A przecież miało być odwrotnie. Ja chcę, żeby było odwrotnie. Przykro mi Aria, ale chyba nadszedł czas, żeby pocałować cię w tyłek na do widzenia.
      Jaką ja jestem świnią.
      Przeciągnąłem dłonią po trawie w poszukiwaniu „Sputnik Sweetheart”, ale zamiast na książkę natrafiłem na kawałek szkła. Palec wskazujący i środkowy zalała fala ciepła. Uroczo. Lewa ręka. Uniosłem dłoń nad twarz. Ujrzałem tylko zarys. Ale i to wystarczyło, żeby zauważyć, że mam beznadziejne ręce. Mała, a do tego krótkie, krzywe palce. Oto ja – gitarzysta wszechczasów, niech was szlag.
      Im wyżej jesteś, tym niżej spadniesz. Czy w tym upadku nieuchronnym jedyna nadzieja? A jeżeli nie na to miejsce upadnę? Jeżeli zamiast pogruchotać sobie kości i zatonąć w cierpieniu spadnę na miękką poduchę rezygnacji?
      Boże, czego ja tak naprawdę chcę? Głupie pytanie, przecież doskonale to wiem. Kocham. Jestem beznadziejnie zakochany.
      Ale nie w jakiejś tam Arii. W idei. W Evie. Nie jakiejś uwięzionej w środku Yui. W Evie. W potworze. W tych jej wyszczerzonych zębach. Pragnę by patrzyła na mnie tym swoim jedynym zza bandaży widocznym okiem. Czym jest Eva? Ochhhh! Jest sztuką samą w sobie, ideą. Rozszarp mnie na kawałki, chcę być jak Kaworu.
      Eva. Potwór, co razem z odrazą budzi pożądanie. Sztuka. To znaczy konkretnie 01 jest sztuką. Ale ogólnie Evy uosabiają idee, czyż nie o to chodziło? Czyż nie na tym polega prawdziwa wielkość? Wspaniałość, nieosiągalność?
      Potwór. Co to jest potwór? Gdzie on mieszka? W nas. W ludziach. Skoro definiujemy dobro nie znając go musimy wiedzieć, co to zło. A przecież ono przychodzi nam z taką łatwością, czyż nie?
      Kochałem Arletę i Arię, tak jak komandor Ikari kochał Yui, ale potem została nam obu tylko Eva. Tylko potwór – ale czyż on właśnie nie duszą ukochanej z kłamstwa odartą?
      - Hahahaha…– o czym ty marzysz idioto – zapytałem samego siebie. – Jesteś tak nieprzystosowany, tak się do ludzi zraziłeś, że teraz tylko wytwory ich wyobraźni ci w głowie, co? Ahahahaha, jaki ja jestem głupi – już doszedłem do tego, że gadam do siebie. Rozważę tylko jeszcze, co czuję do Kaworu i spadam stąd, bo się zimno robi…
      
      Aria
      Wróciłem do domu. No bo ile można siedzieć w tym cholernym „Kansas”.
      Trzy dni. Minęły trzy dni, odkąd mnie w tak bezceremonialny sposób zostawił. Jak on mógł?! Podła świnia, za co właśnie mnie to spotyka?!
      A taki byłem szczęśliwy, wszystko zaczynało mi się układać, a… a ten skurwysyn musiał wszystko zepsuć!!
      Łzy kapią na klawiaturę, sprawdzę pocztę, bo cóż innego mi pozostało w tym pozbawionym sensu życiu…?
      
      Haru
      Postanowiłem w końcu coś do niej napisać. Postąpiłem jak ostatnia świnia, ale chciałem, żeby zrozumiała, jak to jest naprawdę. Och, po prostu nie mogę znieść myśli, że ona może sądzić, że ją wykorzystałem. Ten mail miał już trzy wersje, ale żadna mi się nie podobała – wszystkie były jakieś „nie takie”. Pierwszych dwóch na pewno by nie zrozumiała, a trzecia była koszmarnym sprymitywizowaniem całej sytuacji, które obrażało nas oboje. W końcu postanowiłem wysłać jej tylko wiersz. Zastanawiałem się nad jakimś wstępem, czy czymś w tym rodzaju, ale to mogłoby tylko zaszkodzić.
      
      Aria
      Mail od Haru. Tematu brak. Czego on może ode mnie chcieć, gnój jeden? Mało mu? Musi mnie jeszcze dręczyć?! Ale co tam, otworzę. I tak nie mam nic lepszego do roboty.
      ___________________________________________________________________
      
      Poeta romantyczny
      
      Cierpię
      Z cierpienia miecz wykuwam
      Którego ostrze błyszczące
      Przetnie szczęścia kajdany.
      
      Twoje życie - podniebny lot
      Ja w drogi kurzu życie strawić chcę
      Nie dla mnie szczęście
      Nie dla mnie raj
      Poezja to róża
      Kolce to ból
      
      Twoje pragnienie - cel
      Moje życie - droga
      I boso po ogniu
      Będę szedł
      Choć ty nigdy nie zrozumiesz
      Dlaczegom buty zzuł.
      
      Twoja radość - dla mnie śmierć
      Moje cierpienie-
      Chcę z nim zatonąć
      Zanurzyć się w otchłań
      Utonąć w rozkoszy
      Której źródłem ból
      
      Twoje zrozumienie - sens
      A ja nie chcę sensu
      Pragnę chaosu
      Uroczej mgiełki niepewności
      Niepokoju, co rozrywa duszę
      Dotyka ran rozjątrzonych.
      
                                         H.
      ___________________________________________________________________
      
      „Dotyka ran rozjątrzonych”? Mogę ci kilka załatwić, za to, co mi zrobiłeś i jak sobie teraz ze mnie kpisz…!
      
      Haru
      Może nie powinienem jej tego mówić? Ale czyż wtedy nie męczylibyśmy się oboje? Ja absolutnie nic do niej nie czując i ona niepewna jutra? To nie to, że nie znam Odpowiedzi Ja nawet nie znam Pytania Boże, dlaczego tylko mnie to spotyka? Przecież ja nigdy nie chciałem nikogo skrzywdzić. Zacozacozaco? A teraz jestem zupełnie sam. Ale w taki jakiś inny sposób niżbym chciał. Dlaczego tu nikogo nie ma? Dlaczego nigdzie nikogo nie ma? Czym tak nagrzeszyłem, by trafić do piekła? Ja nie chcę być sam! Niech mnie ktoś odwiedzi. Klif? Gdzie jesteś Klif? Nie zostawiajcie mnie, ja was potrzebuję! Wiem, że to podły egoizm, ale proszę zostańcie ze mną choć na chwilę. Niech mnie ktoś przytuli, chce poczuć czyjąś dłoń, czyjąkolwiek.
      Aria? A co ty tu robisz? Aria?! Dlaczego ja cię tak skrzywdziłem? Przecież Bóg świadkiem, że chciałem dobrze! Aria? Tak, masz rację, ja nie wierzę w Boga, ja w nic nie wierzę, dzięki tobie przez chwilę wierzyłem w miłość, ale teraz już nieAria?! Aria, poczekaj, ja naprawdę nie chciałem, Aria, ja cię proszę, to nie moja wina, ja mam kamień zamiast serca, nie chciałem, Aria! Widzisz? Płaczę. Jak on się nazywał? Mnemosyne?
      Aria…
      |
      |
      Aria?
      |
      |
      |
      Mamo, dlaczego w moim pokoju pada deszcz?
      - Nie przejmuj się, chłopcze, chmury wkrótce odejdą.
      |
      |
      Czy to, że lufa jest taka długa nie sprawia, żeAria?!
      |
      |
      |
      |
      Zagubiłem się w gęstej mgle
      |
      |
      |
      Usiądę sobie, a nuż mi się to spodoba?
      |
      
      
      Poznań 21 II 2005 – 18 IV 2006 – 26 V 2006

             

18 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Widzę, że nie ma żadnego komentarza, więc to ja będę pierwszą, która wyda opinię o "Sekai-no Owari..." :-]
Zazwyczaj, kiedy coś czytam, biorę kartkę, żeby wypisać autorowi błędy ortograficzne... Na szczęście coraz częściej się zdarza, że kiedy czytam czyjeś dzieło to czuję się jakbym czytała OPOWIADANIE, a nie coś, co muszę poprawić, bo aż mi wstyd że istnieje na necie. Może to nie łut szczęścia, a po prostu przestałam otwierać blogi z pseudo-powieściami czternastolatek...
Tak, to był najprawdziwszy komplement.
Zacznę od mankamentów. Daj to opowiadanie komuś, kto Ci je zedytuje, albo sama przeczytaj od nowa... Chociaż to chyba nie dałoby efektu, czytałaś je pewnie z milion razy i już nie zauważysz, że zamiast „biały” jest napisane „ibały”. W każdym bądź razie, błędów tego typu jest więcej. Interpunkcyjne też były, nawet ja to dostrzegłam. Co do treści i tematu zazwyczaj się nie przyczepiam, bo to już kwestia indywidualna autora.
Subiektywnie ocenię, nie podoba mi się Raj. Dłużyło mi się to i dłużyło... Momentami to wrażenie znikało, ale nie mam dobrych wspomnień z tej części. Zdaję sobie sprawę, że może było to konieczne ze względu na „Sekai-no Owari” i „Który stał się piekłem”, ale przyznam szczerze, że przez te długie linijki kryzysu egzystencjalnego Haru zdychałam przed monitorem. A wszystko, dlatego że nie odnalazłam w nich tego cynicznego, skrytego chłopaka, którego przedstawiłaś w pierwszej części. Może to tylko moja chora wyobraźnia, ale jak już wspomniałam, to subiektywna ocena.
Podobał mi się fragment pisany z perspektywy Klifa i ten ostatni. Wydało się, że ten Haru to ciekawy osobnik, dobrze się o nim czytało. Oryginalna osobowość, wzorowałaś się na kimś z własnego otoczenia, czy urodził się specjalnie na potrzebę opowiadania? Pozostali bohaterowie też mieli własną osobowość, to tez mi się podobało. Często bywa tak, że postacie są tylko dodatkiem do niekończącej się akcji, albo mają nijaką krew. Tutaj wszystko było ładnie :p
Ogólnie, opowiadanie z takich, które lubię najbardziej. Z sensem, humorem, z charakterem.
Zastanawia mnie jak "Sekai-no Owari/Raj, który stał się piekłem" odnosi się do Ciebie.

PS, Altair’a już prawie przeczytałam, zaraz dodam komentarz... Chciałam się tylko zapytać – jak mam nazwać Cię w linkach? Hevi? Altair? Altair, Słońce i Księżyc? Altair, opowiadania? Hmm?

hevs pisze...

Co do błędów - opowiadanie jest po kilkunastu korektach, ale nie mam tak naprawdę pojęcia, która wersja tutaj wylądowała (mam trzy kompy, ale nie mam sieci lokalnej) - w chwili wolnej wydrukuję i zrobię porządną korektę, ale to na pewnie nie zdarzy się przez najbliższe dwa -trzy tygodnie.

A wszystko, dlatego że nie odnalazłam w nich tego cynicznego, skrytego chłopaka, którego przedstawiłaś w pierwszej części.
Częściowo jest to zabieg celowy - chodziło o pokazanie, jak bardzo różni się Osobowość Haru od Wyobrażenia... Stąd też pewnie nieścisłości pomiędzy Sekai... a Rajem i Piekłem.

Może to tylko moja chora wyobraźnia, ale jak już wspomniałam, to subiektywna ocena.
To moja wyobraźnia jest chora ;) A oceny zawsze są subiektywne :) . Obiektywnie to można przeczytać podręcznik do fizyki, a i to nie zawsze.

Podobał mi się fragment pisany z perspektywy Klifa i ten ostatni. Wydało się, że ten Haru to ciekawy osobnik, dobrze się o nim czytało. Oryginalna osobowość, wzorowałaś się na kimś z własnego otoczenia, czy urodził się specjalnie na potrzebę opowiadania?
Troszeczkę własnych doświadczeń, ale głównie powstał na potrzeby opowiadania.

Pozostali bohaterowie też mieli własną osobowość, to tez mi się podobało. Często bywa tak, że postacie są tylko dodatkiem do niekończącej się akcji, albo mają nijaką krew. Tutaj wszystko było ładnie :p
Dzięki :) Właściwie chodziło o przedstawienie osobowości Haru, a nie jakiegoś biegania w te i wewte i unicestwiania potworków ;) Miło słyszeć, ze się udało.

Ogólnie, opowiadanie z takich, które lubię najbardziej. Z sensem, humorem, z charakterem.
Dziękuję :)

Zastanawia mnie jak "Sekai-no Owari/Raj, który stał się piekłem" odnosi się do Ciebie.
Odnosi się choć nie zawsze bezpośrednio i wprost :) Ale zawsze piszę w odniesieniu do własnych doświadczeń, tak jest po prostu łatwiej i autentyczniej.

Chciałam się tylko zapytać – jak mam nazwać Cię w linkach? Hevi? Altair? Altair, Słońce i Księżyc? Altair, opowiadania? Hmm?
hevi. Nie mam zwyczaju wcielania się w którąś z postaci :)

Anonimowy pisze...

"hevi. Nie mam zwyczaju wcielania się w którąś z postaci :)"
Chodziło mi o tytuł tej powieści/opowiadania ^^ W takim razie przepisuję z adresu, bo ładnie się prezentuje ^^

hevs pisze...

Przepraszam, pokręciłam, mogłabym przysiąż, ze mi to " linkach gdzieś uciekło" ;) Tak to jest, jak się przez ostatnie 11 godzin siedziało nad fizyką... Tytuł to "Atair". Słońce i Księżyc są w adresie, bo blog z samym altairem już był. (Słońce i Księżyc stanowią godło Wernyhory, będzie i o tym)

Anonimowy pisze...

Komentarz… wiesz to zawsze sprawia mi najwięcej problemów. Strasznie nie lubię komentować, czasami zabieram się za to z dużym opóźnieniem czasami z musu.
Spróbuje coś sklecić w miarę zrozumiałego.

Zaczęłam czytać o 18:45 (tak dla dokładności) tak koło 1 zauważyłam ze jest już dość późno i przydało by się położyć zawiedziona trochu bo zostało tylko 6 stron, ale jak mus to mus, bo wstać o 6 to też nie za łatwo :/

Co dalej… co dalej…
A tak…
Idę zrobić herbatę… liściastą, a nie jakiś syf z torebki…
O czym to ja miałam teraz…
A tak już wiem. Lecimy dalej…


Błędów się czepiać nie mam zamiaru. Choć po wklejeniu tekstu do Worda (lubi mieć czarno na białym, a nie biało na czarnym ) pokazało mi się kilka czerwonych wężyków, ale to umie każdy prawda. Denerwowało mnie ze zaczynasz zdania od literki „I”, naprawdę i to dość często! O cannot już ci pisałam ;) A i literka „A” też na początku zdania mnie trochu denerwowała ale już miej.

Dobra skoro to już przeszłam to idziemy dalej…
To o czym teraz?


No więc zacznę od konstrukcji świata, a raczej światów.
Bardzo podobał mi się Sekai… naprawdę sposób, w jaki pokazałaś Haru sprawił ze zaczęłam się zastanawiać nad zielonymi włosami (po sesji chyba sobie zrobię).
Druga cześć opowiadania już mniej mi przypadła do gusty. Haru stał się jakiś taki mnie zadziorny jakby nagle bardziej zaczęło mu zależeć na innych, na otaczającym go świecie…
To miało być o światach…

Postacie:

Klif – wiem że pierwszy powinien być Haru, ale mogłam się powstrzymać :D Powiedzmy ze w tej postaci zobaczyłam cześć siebie i jakoś bardzo przypadła mi do gustu. Jej Śmierć choć logicznie zrozumiała wytworzyła we mnie chęć dziecięcego buntu: „Tak nie można” , Zwłaszcza że po spotkaniu w klubie, on nie umysłem, ale dusza poznał Haru. Jak ja polubiłam tą postać, w cichości myślałam ze też go przepiszą :D

Aria – co można o nim (będę używać męskiej formy bo oryginalnie to była facet) powiedzieć, kolejny rozbitek życiowy. Co o nim myślę, bo to o to chodzi… Ha sama nie wiem, jakoś nie wzbudził we mnie jakiś specjalnych odczuć emocjonalnych… wydał mi się czasami trochę zbyt sztywny czasami zbyt emocjonalny, podejrzewam że taki był zamiar (zwłaszcza po zmianie płci), jednak ja widziałam dwóch bohaterów i trochu ciężko było mi ich widzieć jako jedno i to samo…

Żyd – tego polubiłam od razu, zwłaszcza tekst o telefonach mi się podobał ;)
Świr – też ciekawa postać, bardzo barwna, szkoda że trochę mało o nim było
Arleta – brak głębszych uczuć po prostu była.
Katja – było bardzo niewiele, ale jednak zdążyłam polubić tą postać, jakoś tak zapadła mi w serca

Haru – na końcu bo tak sobie umyślałam. Co mogę o nim powiedzieć? Jego historia mnie porwała on sam już nie do końca. W opowieściach Klif’a był kimś, niezwykłą osobą, nieprzeciętną, nie jakiś tam szarak. On sam jednak miał się za nic i to był jego problem, małe zagubione w życiu dziecko, które nawet nie wie czego tak naprawdę chce. W pierwszej części chciał być gitarzysta, jednak gdy trafił do raju to marzenie się skończyło i tym samym skończył się Haru którego lubiłam. Ten, którego tu przedstawiłaś stal się niemal marionetką, bardzo żałowałam, że nie przedstawiłaś jego reakcji na wiadomość o śmierci Klif’a. Haru artysta, wydaje mi się, że właśnie to go zniszczyło fakt, iż był tak blisko i wszystko utracił, przeświadczenie ze szczęście nie jest dla niego. Wydaje mi się, iż jest to celowy zbieg.

Co powinnam jeszcze napisać…
Sprawdźmy…
(Lubię kropki :D)
Boże ale się rozwlekłam…


Podział na role/opowieści jest bardzo dobry ciekawy daje lepsze zrozumienie otaczającego bohaterów świata, jak i rozniecę w jego pojmowaniu. Jednak już nie tak dobrze ci to wyszło w Raju jak w Sekai (wiem, że się rozwodzę nad Sekai, ale nic nie poradzę, że mi się podoba :D).
Pomysł miałaś naprawdę świetny i wykonanie również niczego sobie.

Podsumowując…
Bo tylko to mi już chyba zostało. Czy może o czymś zapomniałam?


Nie żałuje przesiedzianych tych kilku godzin przed monitorem, opowieść ma to coś w sobie. Jak już pisałam porywa, chce się wiedzieć co było dalej i dalej. Po prostu nie można się oderwać od tekstu.
Ja nie wiem jak ty to robisz? Może masz jakiś przepis, bo czytając twoje teksty coraz bardziej mam ochotę wszystko u siebie skasować raz na zawsze i poprzestać na czytaniu…

Skończyłam!
Mam nadzieje że nie zawiodłam oczekiwań ;)
I że o niczym nie zapomniałam…


Pozdrawiam


PS
Jeśli to jest bez ładu i składu lub wolisz inny jakiś bardziej konkretny komentarz to napisz :D

hevs pisze...

Haru artysta, wydaje mi się, że właśnie to go zniszczyło fakt, iż był tak blisko i wszystko utracił, przeświadczenie ze szczęście nie jest dla niego. Wydaje mi się, iż jest to celowy zbieg

Dokładnie taka miała być wymowa. Dobrze, ze się udało :)

Może masz jakiś przepis, bo czytając twoje teksty coraz bardziej mam ochotę wszystko u siebie skasować raz na zawsze i poprzestać na czytaniu…
Nie mam :) Po prostu, bo ja wiem...? Ja zawsze strasznie dokładnie obmyślam te historie, zżywam sie z nimi i z bohaterami... tia... czy to już grafomania? I nie odkładaj swojej pisaniny, mnie się tam Koszmar podobał ;) Przede wszystkim jeszcze do końca dnia mi nie chciał z głowy wyjść ;) A za Twojego Bloga to się zabiorę... może już jutro :)

Cóż poza tym... Generalnie dziękuję za komentarz, wywnioskowałam z niego, że udało mi się przedstawić to co chciałam :) I dziękuję za wszystkie komplementy.

I nadal utrzymuję, że Raj jest najlepsza częścią XD

Anonimowy pisze...

No wiedziałam ze o czymś zapomniałam…
Ale ze mnie zapominalska dręczycielka świata i do tego wredna egoistka…
Skąd tona świecie… to ja nie wiem…


Miałam na samym początku napisać i wyleciało z głowy.
To było tak:
Wszystkie utwory, muzyczne jak i książkowe, które umieściłaś w opowiadaniu stworzyły swoiste drugie dno, inną opowieść. Osoba znająca je wszystkie lub choćby część dostrzeże właśnie ten inny ukryty watek opowiadania twojego jego głębię (niestety ja taka osoba nie jestem i zaczynam żałować).
Dało to odczucie realności świata, niemal przynależności do niego czytelnika. Bardzo dobrze wykorzystałaś świat realny w swojej opowieści i to ci się chwali ;)

No to tyle…
Mam nadzieję ze nie masz mnie już dość…
Ah…


A i tylko ci się wydaje ze Raj jest lepszy! My czytelnicy wiemy o wiele lepiej co nam się podoba a co nie :P

Anonimowy pisze...

Cóż, pełen pozytywnych odczuć zajrzałem na tę stronę i przeglądając jej zawartość natrafiłem na "Sekai-no Owari". Jak zawsze widząc japoński rzucając wszystko inne zabrałem się do czytania.
Owszem, zdarzały się błędy i literówki, stylistyka momentami siadała...ale z całą pewnością mogę stwierdzić że nie nudziłem się. Wykreowane postacie okropecznie przypadły do mojego pokręconego gustu, zwłaszcza Żydu :P Ogólnie poza wymienionymi pochwałami-nie ma sensu ich powtarzać pragnę dodać, że wykonałaś kawał porządnej, mistrzowskiej roboty którą można porównać do wspaniałego szafiru.

hevs pisze...

Owszem, zdarzały się błędy i literówki, stylistyka momentami siadała...

Wiem, że to gdzieś jest, ale nikt nie chce mi tego pokazać palcem =='


Ogółem dzięki za przeczytanie i komentarz :) To mój ulubiony tekst, więc milo słyszeć, ze udany :)

Anonimowy pisze...

Hmmm, może dlatego by Cię zmusić do przeczytania całości jeszcze raz i wychaczenia tego? :P Lub zajrzenia do worda... ^^"
I zapomniałem coś dodać...powinnaś dostać krzesło elektryczne za naśmiewanie się z Sapkowskiego!

hevs pisze...

I zapomniałem coś dodać...powinnaś dostać krzesło elektryczne za naśmiewanie się z Sapkowskiego!
Buahahaha...! Z niego się nie da wyśmiewać, wystarczy poczytać i człowiek widzi co to za szit XD

Anonimowy pisze...

Nieeeeeeeeeeee, ja w to nie wierze...a zdawałaś się być taką miłą, zakręconą dziewczyną ;P

Zobaczysz xD znajde cię, i wyegzekwuje żart rzucony w stronę kaar_y ;P zostaniesz zamknięta sam na sam z wiedźminem w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu aż nabierzesz odpowiedniego szacunku :P

Anonimowy pisze...

Zobaczysz xD znajde cię, i wyegzekwuje żart rzucony w stronę kaar_y ;P zostaniesz zamknięta sam na sam z wiedźminem w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu aż nabierzesz odpowiedniego szacunku :P

Hahaha...
Bardzo śmieszne teraz wszystko będzie na mnie.
Hevi, My dobrze wiemy co to Sapkowskie :D i nas nie przegadasz.
No i pisałbys mój nick z dużej litery ja człek jestem.
I co masz do Japońskiego tak sie zastanawiam...
Uczysz sie tak jak ja czy jak?

hevs pisze...

Van Burnt - ja wiedźmińską sagę przeczytałam w całości i mi wystarczy. SZAJS! [wrzeszczy w bitewnym szale XD ] Chopie, se poczytaj porządną literaturę, porównaj i wtedy pogadamy :>

Kaar_a - nie ma z nami szans XD

Anonimowy pisze...

Mój błąd, przyjmij proszę przeprosiny :)

Hmmmm, ech, żeby móc się uczyć tego cudownego języka...
Nah, mam do japońskiego tyle, co do angielskiego, ot język i kultura która mnie fascynuje :D

Hah, a znasz Hevi coś lepszego od Sapkowskiego?:P

hevs pisze...

Z fantastyki krajowej, czy zagranicznej? Sprecyzuj, chętnie wskażę :D

Anonimowy pisze...

Raczej zagraniczni :P polscy nieco...ograniczeniu z nielicznymi wyjątkami ;P

hevs pisze...

A więc tak...
Jacek Dukaj "Inne Pieśni" [to znaczy polecam Ci wszystko, ale to jest zdecydowanie najlepsze] i "Extensa" [maciupkie dziełko, ja zacząłam od tego ;) ]

Pat Cadigan "Wgrzesznicy" [jeśli nieobcy Ci jest cy-punk i cenisz jak autor pokazuje co umie w warstwie językowej] i "Wzory" - zbiór opowiadań o doprawdy różnistej tematyce, niektóre niefantastyczne, inne fantastyczne, cy-punkowe... a nawet dwa genialne XD ["Kuszenie Ślicznego Chłopca" /nie, nie yaoicowe, czy pedofilskie XD / i "Anioł"]

Kathe Koja "Skóra"... jeśli nie boisz się naprawdę mocnych wrażeń...

C. J. Cherryh cokolwiek tak naprawdę. Jeśli lubisz ambitną sf rzecz jasna. Różności socjologiczno-polityczne, kilka powieści to tzw. fantastyka dyplomatyczna... polecam nagrodzone Hugo "Stację Podspodzie" (aka "Ludzie z Gwiazdy Pella") i "Cyteen" (w tej drugiej cudownie zarysowany świat, ten sam, co w całym cyklu "Unii/Sojuszu", ale to ostatnia powieść chyba i czuje się cały ten wszechświat dopieszczony do ostatniej pierdoły... tylko tłumaczenie chujowe :// ). No i autorka ma na swoim koncie porządne fantasy, gdzie się bohaterowie męczą i magii nie ma... tak wiem, to sf...

S.M. Stirling - pisałam na forum ;)

Łukjanienko Siergiej Wasiliew Władymir cykl "Patrole" - śmiechowe urban fantasy. Najlepsza częśc to ta autorstwa Wasiliewa, czyli "Oblicze Czarnej Palmiry"

Dobra, na razie tyle ;) pisać bym mogła jeszcze długo, ale nie o to przecież chodzi ;)

ps. czytujesz e-booki?