Dział ogłoszeń drobnych

Na blogu raczej cisza, co poradzić, wen wie swoje... Cóż, stale można mnie znaleźć bredzącą tutaj -> http://twitter.com/Hadrianka

Swoją drogą Twitter fajna sprawa. Polecam :)

niedziela, 2 grudnia 2007

Maja Lidia Kossakowska „Zakon Krańca Świata”

„Zakon Krańca Świata”

Był sobie kiedyś świat

Był sobie kiedyś świat. Jak każdy inny świat miał swój początek i koniec. No i nic by nie odróżniało historii Larsa Bergersona, gdyby nie to, że ów koniec jest jej początkiem. Brzmi dziwnie? Nie, moi drodzy – to brzmi świetnie! A czyta się jeszcze lepiej.
Przyznaje się bez bicia, że po „Zakon…” sięgnęłam bynajmniej nie, dlatego, że spodobało mi się to, co napisano z tyłu okładki. Ilustracja na okładce również nie była powodem mojego zainteresowania powieścią (wybaczcie, ale facet z twarzą Jarosława Grzędowicza jakoś mnie nie pociąga ;P). Powód miał na okładce genialną grafikę skrzydlatego mężczyzny w skórzanej kurtce, a tytuł jego (powodu, nie mężczyzny!): „Siewca Wiatru”. Oczywiście chodzi o poprzednią powieść Mai Lidii Kossakowskiej. Ta Pani, to po prostu firma – jej książki można kupować w ciemno, podobnie, jak powieści mistrza Jacka Dukaja (z jakiegoś powodu zdobywa rokrocznie Zajdla, prawda?). Więc zobaczywszy w księgarni nazwisko pani Mai – nie patrząc na okładkę natychmiast powzięłam mocne postanowienie zdobycia tejże pozycji – a tak akurat zbliżały się moje urodziny… cóż, od czego ma się rodzinę, prawda?
Dostawszy w roztrzęsione łapki książkę natychmiast pogrążyłam się w lekturze, która w połowie doprowadziła mnie niemal do zawału serca! Kossakowska po raz kolejny udowodniła, że jest mistrzynią tworzenia nastroju (prawdziwie genialna pod tym względem jest minipowieść „Zwierciadło” zamieszczona w „Wizjach alternatywnych 4”), a mnie pozostawiła z ciężką arytmią… ech… nielekki jest los fana…

Żył sobie kiedyś Grabieżca

Żył sobie kiedyś Grabieżca. Nazywał się Lars Bergerson, a mówiono na niego Berg, lub Końska Czaszka. Był jednym z ostatnich wychowanków Gildii. Znajdował się u szczytu sławy i kariery, los wynagrodził jego starania i umożliwił zdobycie pryzu stulecia (tak Grabieżcy nazywają to, co uda im się ukraść ze świata Mistrzów Blasku), czegoś, co mogłoby uratować postapokaliptyczny świat. Tylko, że los bywa złośliwy. I tak było i tym razem. Złośliwość upersonifikowała się w postaci Miriam, dziewczyny wychowanej w ortodoksyjnej sekcie, a obdarzonej Talentem takim samym jak Berga. Owszem Lars mógł łapać pryz i znikać. Tylko, że nauczono go, że nie zostawia się nikogo, jeżeli można mu pomóc. Końska Czaszka nie raz później przeklinał się za chwilę bohaterstwa.
Lars zafascynował Miriam, a Los pod postacią Pani Kossakowskiej wciąż splatał ich ścieżki. I wciąż Berg musiał przeklinać swe dobre serce i poczucie obowiązku. Ale przeklinanie nic nie dało – Końska Czaszka naraził się Ludziom Szanowanym (że pozwolę sobie użyć „termonologii” z Ojca Chrzestnego). I w tym momencie definitywnie przestało być wesoło. Na dodatek zainteresowanie naszym bohaterem zaczyna wyrażać (w sposób zgoła specyficzny) Angelos. Postać intrygująca, złożona i przypominająca stare dobre czasy „Siewcy Wiatru”, oraz nie raz zmuszająca do zadania pytania „o co ci gościu właściwie chodzi?”

Bohater, jak każdy bohater

Bohater, jak każdy bohater… Kossakowskiej, a więc tajemniczy, trochę rozgoryczony, przystojny (dla mnie każdy bohater Kossakowskiej jest przystojny, mimo Jej gorących zaprzeczeń), z mroczną przeszłością, złożoną psychiką. Twardy outsider, który nie jest bynajmniej pozbawiony uczuć i tzw. „ludzkich odruchów”, choć chciałby nie raz.
A jak to się prezentuje się strony czytelnika? Boleśnie. Pani Maja z jednej strony serwuje nam człowieka, który jest tak realny, że mógłby żyć z nami drzwi w drzwi. A z drugiej kogoś w przykry sposób idealnego, kogoś, kto choć mógłby nigdy nie pojawi się na tym łez padole. Teoria mówi: tak, praktyka: nie. I to boli.
Jeśli pomyśleliście, że Berg to same zalety, to poważnie się mylicie. Ma również wady i to całkiem sporo, m. in. paskudny charakter, uzależnienia, humory. Więc jak to w końcu z nim jest? Jako fanka Dukaja nazwę to perfekcyjną niedoskonałością.
Czy Berga można nie lubić? Nie wydaje mi się. Owszem trudno nazwać go sympatycznym, ale jest fascynujący i bardzo, ale to bardzo ludzki. Każdy powinien odnaleźć w nim cząstkę siebie. Jak napisała Agnieszka Kawula (z notatki z tylu okładki) „z bohaterami najchętniej usiedlibyśmy w pubie i wypili szklaneczkę whisky”

Opowieść zaczyna się dziwnie

Opowieść zaczyna się dziwnie. Prolog do „Zakonu…” różni się diametralnie od prologu „Siewcy…”, opowiadania „Beznogi Tancerz”, które doskonale wprowadza w nastrój. To co serwuje nam pani Maja w swej najnowszej powieści pasuje do całości jak pięść do nosa – niby nie, ale przecież, jaki zgrabny frazeologizm nam powstał, prawda? Czytając resztę powieści coraz bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że ktoś się chyba pomylił i „to coś” z przodu pochodzi z zupełnie innej bajki (swoją drogą jest tam chyba jedyny opis wyglądu Berga). Tylko, że kto zna panią Maję, wie, że w Jej światach nic nie dzieje się bez przyczyny. Pozostaje tylko czekać na tom drugi.

Akcja

Akcja powieści toczy się wielowątkowo, na różnych płaszczyznach – na zrujnowanej Ziemi, w anonimowym mieście, wnoszącym do „Zakonu…” wątki zgoła cyberpunkowe, pobudzającym wyobraźnię, która pozwala nam się łatwiej zaaklimatyzować w świecie po apokalipsie. Początkowo jednak jesteśmy zagubieni jak Miriam i razem z nią, niekiedy boleśnie zaczynamy poznawać brudne ulice, wśród których doskonale orientuje się Grabieżca Berg.
Druga płaszczyzna, to kraina Mistrzów Blasku. To oni, zafundowali ludzkości Koniec Świata, każdemu według potrzeb i wymagań. Oczywiście zrobili to najpierw posiadłszy zdolność kontroli rzeczywistości i zabrawszy ze sobą garstkę wybranych do odrębnej nadrzeczywistości. Tylko nieliczni posiadają Talent pozwalający przenieść się do tego pseudoraju opartego na niewolnictwie i praniu mózgu. I choć może wydać się to dziwne, nie po to, aby zwiedzać (no może za wyjątkiem Miriam, ale Berg szybko wybił jej to z głowy, a przynajmniej starał się), ale… kraść. Co? Co się da! Wszystko! Nawet najprostszy i najmniej warty dla Mistrzów przedmiot na Ziemi jest wart fortunę.

Mamy bohatera, a więc…

Mamy bohatera, a więc, gdzie tytułowy Zakon? W drugim tomie jak mniemam. Tom pierwszy, jedyny, który jak na razie się ukazał, pozostawia duży niedosyt i całe mnóstwo pytań. Został obliczony akurat na to, żeby czytelnik codziennie sprawdzał stronę wydawnictwa i snuł się po stałej, dokładnie wyznaczonej trasie – od księgarni do księgarni. Czy to źle? Oczywiście, że nie! Tom pierwszy wciąga, intryguje i zachęca do zaprzyjaźnienia się ze świnką-skarbonką (jak na razie książek za darmo nie rozdają, zupełnie nie wiem dlaczego…)
Ogromnym plusem powieści jest właśnie to, że Kossakowska po prostu opowiada historię, a realiów świata czytelnik musi domyślić się sam. Gdyby Dukaj zaczął swoje „Inne pieśni” od wykładu na temat arystotelesowej teorii formy to chyba przeczytaliby je tylko fanatycy, do których dumnie się zaliczam (z drugiej strony, czy pan Dukaj ma jakiś innych fanów, poza fanatycznymi?). Książka fantastyczna, w której od początku wiadomo, jakie reguły rządzą wykreowanym światem traci połowę ze swej wartości! Przecież to radość odkrywania jest najważniejsza, prawda? Z drugiej strony pani Kossakowska pobawiła się w zakrywanie… och, nie liczcie kochani, na proste formułki do wykucia, to nie matematyka, tu nic nie jest łatwe proste i logiczne… Z drugiej strony nie jest to jak j. polski – długie nudne i do… psa podobne.

Z czym to się je?

Z czym to się je? Ja osobiście polecam czekoladę z całymi orzechami laskowymi (w tym momencie czytelnik kojarzy sobie postać recenzentki stale oscylującą na granicy niedowagi z tym, co pochłania rzeczona czytając…). A tak na serio: to jest książka, którą chce się mieć na półce nazywanej ołtarzykiem. Choćby dla tego, że Pani Kossakowska ma świetny warsztat literacki – jeśli sami chcielibyście coś napisać, to wzorowanie się na rozwiązaniach technicznych tejże autorki jest jak najbardziej wskazane. Poza tym „Zakon…” w żadnym wypadku nie jest czytadłem (czytadeł nie znoszę, nie trawię, nie toleruję i mogą sobie paradować do woli). O nie, wtedy byłoby zbyt prosto. Jak zwykle pani Maja pyta nas o istotę Dobra i Zła i na całe szczęście odpowiedź nie jest jednoznaczna, co niestety częste jest w naszym kręgu kulturowym. Niby, dlaczego japońskie anime uważa się za demoralizujące? Bo każdy ma swoje racje i, o zgrozo!, „ci źli” też mają uczucia! Inna sprawa, że wszystko, co animowane uważa się za przeznaczone dla dzieci, a to już absurd tysiąclecia.

Najpoważniejszym minusem „Zakonu…”
Najpoważniejszym minusem „Zakonu…” jest jego objętość – pierwszy tom ma zaledwie 493 strony! Wydawnictwo dolicza strony przed tytułowe, tytułowe i całą masę zapowiedzi z tyłu robiąc czytelnikowi nadzieję na te 19 stron więcej (oto dowód, że prawdziwy recenzent zawsze znajdzie powód, żeby się doczepić ^_^). Kolejnym minusem jest fakt, że na tom drugi trzeba czekać, pozostaje jedynie nadzieją, że będzie grubszy.
Z powyższego wywodu wniosek jest chyba oczywisty – „Zakon Krańca Świata” żadnych wad, minusów tudzież, nie posiada.

Tak na koniec

Tak na koniec powiem Wam, że „Zakon Krańca Świata” to powieść naprawdę godna uwagi i mam nadzieję, że zachęciłam was do sięgnięcia po nią, jaki i inne pozycje autorstwa Mai Lidii Kossakowskiej.

W opracowaniu recenzji korzystałam z wiadomości udostępnionych na stronie wydawnictwa Fabryka Słów (www.fabryka.pl) oraz oficjalnej strony autorki.

[bezczelny wtręt po lekturze tomu drugiego – nie odtykać, nie ruszać, najlepiej od razu spalić na stosie. Tom nr 2 to ni mniej ni więcej, jak „książczyna” i to mocno „metoafizyczno–metaforyczno-bezsensowna”, czyli brednie. Przykro mi bardzo, ale marny jest i psuje wrażenie po pierwszym, więc jak się nie chcecie rozczarować, to nie czytajcie.]

ps. Recenzja zdobyła drugie miejsce w konkursie na najlepszą recenzję zorganizowanym przez f451.jak.pl


Brak komentarzy: