Dział ogłoszeń drobnych

Na blogu raczej cisza, co poradzić, wen wie swoje... Cóż, stale można mnie znaleźć bredzącą tutaj -> http://twitter.com/Hadrianka

Swoją drogą Twitter fajna sprawa. Polecam :)

niedziela, 2 grudnia 2007

O tym, który wędruje nocą. Jarosław Grzędowicz „Pan Lodowego Ogrodu”

Powiadali, że wyszedł wprost z fal Północnego Morza. Mówili, że pojawił się wprost z nocy, jadąc na wielkim jak smok koniu, z jastrzębiem siedzącym na ramieniu i wilkiem biegnącym obok. Mówili różne bzdury. Było całkiem inaczej. Prawda jest taka, że wypluły go gwiazdy.
Pierwszy raz spotkałam się z prozą Jarosława Grzędowicza czytając jego opowiadanie „Weekend w Specstreku” zamieszczone w „PL+ 50”. Wtedy pan Jarosław oczarował mnie bardziej zdrowym rozsądkiem niż pisarstwem, któremu jednakowoż niczego nie mogłam zarzucić. Do sięgnięcia po „Pana Lodowego Ogrodu” skłoniła mnie przede wszystkim niesamowita okładka Wskazówka dla wydawców: dobra okładka to połowa sukcesu. Po książki wydawane przez Amber w serii „Mistrzowie s-f” nie sięgnęłabym za nic w świecie.
Powieść zaczyna się jak science-fiction. Ot, ludzkość odkrywa we wszechświecie zamieszkaną planetę. Rozwija się na niej cywilizacja istot bardzo podobnych do ludzi, ale jednocześnie diametralnie różnych. Na Midgaard zostaje wysłana ekspedycja badawcza. I tu pojawiają się pierwsze problemy – w tym tajemniczym świecie cywilizacji podobnej do naszego średniowiecza nie działa żadna elektryczność, o elektronice nie wspomnę. Ziemia traci łączność z badaczami. Dwa lata później zostaje, po wcześniejszym przeszkoleniu we wschodnich sztukach walki, fechtunku, jeździe konnej itp. wysłana misja ratunkowa. Ze względu na możliwą, tragiczną w skutkach ingerencję w rozwój Midgaardzkiej cywilizacji – jednoosobowa.

"Jest pan dzieckiem starego świata i urodził się pan w przekonaniu, że istnieje tylko to, co na Ziemi, że jesteśmy jedynym bytem rozumnym we wszechświecie, a prędkość światła jest nieprzekraczalna. Według mnie lepiej pan się dostosuje do tamtych i do ich mentalności, bo oni myślą tak samo, miarą swojego świata. Do tego pańska matka była Polką, ojciec Finem, a wychował się pan w Chorwacji. Szok kulturowy to dla pana codzienność. Poza tym, pan, jako jeden z niewielu, zrobił sobie religię z niezależności. Pan nie wierzy w państwo, przepisy ani rozum zbiorowości. Jest pan samotnikiem. Wierzy pan w to swoje prawo moralne i rozsądek. Miał lecieć zespół, i wtedy pan zostałby na Ziemi. Ale musimy wysłać jednego. Jednego człowieka. Sądzę, że pan przeżyje. Przynajmniej jest na to jakaś szansa."

To właśnie usłyszał nasz bohater Vuko Drakkainen, tak brzmiała decyzja o wylocie na tajemniczą planetę.
Z tych samych względów, z jakich Vuko musiał polecieć sam nie wolno mu używać żadnej broni nieznanej na Midgaard – dostaje więc miecz, zbroję, łuk, strzały itp. Jego ekwipunek jest udoskonalony, nie możemy go wszak narażać na jeszcze większe niebezpieczeństwo niż… przypuszczalnie działająca na planecie magia! Jedynym wspomaganiem ratownika jest Cyfral – bioniczny wszczep, symbiont jego mózgu. Pozwala on na wielokrotne zwiększenie szybkości, refleksu i siły, wyzuwa on Vuko ze strachu i innych „niebezpiecznych” emocji czyniąc go do nich po prostu biologicznie niezdolnym. Ponadto Drakkainen jest z natury cyniczny i sarkastyczny. Jednym zdaniem potrafi podsumować najbardziej stresową dla innych sytuację („ty, ja i frisbee” pozostanie chyba po wsze czasy hermetycznym żartem każdego, kto przeczytał „Pana…”).
Teoretycznie z wykonaniem misji przyjmujący miano Ulfa Nitj’sefni (Ulfa Nocnego Wędrowca) Vuko nie powinien mieć większych problemów. Już po pierwszych kilku godzinach przekonuje się jednak, że teorię od praktyki dzieli przepaść.

"Nie znajdę ich. Potrzebny jest trop. Ślad. A ja nie mam nic. Potrzebna jest hipoteza. Robocze wyjaśnienie. Bez tego będę po prostu gapił się z otwartą gębą na coraz dziwniejsze wydarzenia. Szukam czworga ludzi, wśród tysięcy, na dzikim kontynencie. Miliony hektarów lasów, gór i wrzosowisk. Tysiące osad i żadnej mapy. Nie istnieją dokumenty ani władza. Człowiek nazywa się tak, jak się przedstawia. Tutaj, jeżeli nikt cię nie zapamięta, to znaczy, że nie istniejesz.”

Jako że Pan Lodowego Ogrodu jest pierwszym tomem cyklu, mamy tu także początek przygód innego bohatera, którego ścieżki zapewne połączą się w pewnym momencie z losami Ulfa, choć nie dam za to głowy. W kilku rozdziałach poznajemy bowiem młodego księcia z dalekiej krainy, który dorastając poznaje cienie i blaski władzy. Niestety, przewrót religijny niszczy jego świat i zmusza go do ucieczki na wygnanie. Te fragmenty wyglądają jak podwaliny kolejnego tomu, w którym losy księcia Odwróconego Żurawia znajdą swój finał.
W historii księcia najwyraźniej widać fascynację Grzędowicza Dalekim Wschodem. Sposób, w jaki książęta uczą się władać ma w sobie coś z niesamowitego japońskiego klimatu.

Niezwykły jest też sposób narracji – w zależności od potrzeby pierwszo- lub trzecioosobowy. Pozwala to czytelnikowi poznać sytuację z różnych stron i punktów widzenia.

Czytając książkę, nawet wtedy, gdy nie mam zamiaru jej recenzować staram się wyłapywać wszelkie mankamenty, niedociągnięcia i potknięcia autora. Tu ich nie ma. Po prostu książka jest dopracowana równie perfekcyjnie, co dzieła Jacka Dukaja. Poza tym wrażenie, które po sobie pozostawia jest podobne:
„(…)widzę to, ale nie rozumiem. To jest nie do pojęcia.”
„Jestem pod tak wielkim wrażeniem tego, z czym zetknąłem się po otwarciu tej książki, że po prostu brakuje mi słów” – pisze w swej recenzji Robert „Bert” Siata (Załoga G). Ja osobiście powiem o „Panu Lodowego Ogrodu”, że jest NIESAMOWITY, właśnie tak: niesamowity, nie wielki, nie wspaniały. Niesamowity. Czy to jest materiał na książkę kultową? Nie wiem. Na pewno powieść już jest kultowa w światku fantastów. Niestety pewnie nikt spoza niego po nią nie sięgnie – wciąż fantastyka kojarzy się z bajeczkami dla dzieci o zerowej wartości (nie dziwota, jeśli jedyną znaną Polakom sagą fantasy jest „Wiedźmin”…). Tę powieść powinien przeczytać każdy, kto czytać potrafi. Wgniata w fotel (tudzież, jak w moim przypadku, tapczan), przykuwa na długie godziny, porywa i wzbudza w czytelniku nienawiść do dzielenia książek na tomy. Opisane z rozmachem i z rozmachem ożywione schizofreniczne wizje Bocha, przerażająca Mgła, dziwaczni mieszkańcy Midgaard, tajemnicza kapłanka obalająca dynastię Odwróconego Żurawia… to wszystko jest jak długa, skomplikowana, szalona i niezwykle szybka gitarowa solówka wykonywana przez wściekle różowowłosego hide (fani X-JAPAN wiedzą, o czym mówię). W skali od jeden do dziesięciu „Pan Lodowego Ogrodu” dostaje punktów 150.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Wiedźmin nie jest słabą bajeczką dla dzieci. To książka równie głęboka i fascynująca co, dla przykładu recenzowany ,,Pan Lodowego Ogrodu"
Z resztą recenzji się zgadzam.